– Powoli! Nikt nie powiedział: w wojsku Karola Wielkiego można… i tak dalej. Powiedzieliśmy tylko: w naszym pułku jest rycerz taki a taki. To wszystko. Co może lub nie może być w sensie ogólnym, nic nas nie obchodzi. Zrozumiałeś?
Rambald udał się do namiotu Głównego Urzędu do Spraw Pojedynków, Pomst i Plam na Honorze. Teraz już nie dawał się zwodzić pancerzom i hełmom z piórami: wiedział, że tam, za stołami, zbroje kryją w sobie zakurzonych, zasuszonych człowieczków. A i tak jeszcze dobrze, jeśli w ogóle ktoś tam jest w środku!
– A zatem chcesz pomścić swego ojca, margrabiego Russilionu, w randze generała! Popatrzmyż: dla pomszczenia generała najprostsze proceduralnie jest zlikwidowanie trzech majorów. Możemy przydzielić ci trzech łatwych i będziesz w porządku.
– Chyba nie dość dobrze wyjaśniłem, o co mi chodzi: muszę zabić Issoara, argalifa. Jego we własnej osobie, gdyż on to zabił mojego szlachetnego ojca!
– Tak, tak, rozumiemy, ale zabić argalifa to wcale nie jest takie proste… Zgadzasz się na czterech kapitanów? Możemy ci zagwarantować czterech niewiernych kapitanów w ciągu ranka. Zrozum, czterech kapitanów liczy się za generała broni, a twój ojciec był generałem brygady zaledwie.
– Znajdę Issoara i wypruję mu flaki! Jego, tylko jego!
– Pójdziesz do paki zamiast do bitwy, wiedz o tym! Pomyśl lepiej trochę, zanim się odezwiesz. Jeżeli z Issoarem robimy ci trudności, to są po temu przyczyny… Przypuśćmy, na przykład, że nasz cesarz prowadzi z Issoarem jakieś układy…
Ale właśnie jeden z urzędników, który do tej chwili siedział zagłębiony w papierach, podniósł nagle głowę uradowany:
Wszystko załatwione! Wszystko w porządku! Nic już nie trzeba robić! Nie trzeba żadnej pomsty! Onegdaj Olivier myśląc, że jego dwaj wujowie polegli, pomścił ich jak należy. A oni, okazało się, leżeli pijani pod stołem! Mieliśmy więc dwie nadliczbowe pomsty za wuja, taki kłopot. A teraz wszystko się wyrówna: pomsta jednego wuja liczy się za pół pomsty ojca. No i mamy pomstę za ojca już dokonaną in blanco.
– Ależ, mój ojciec!… – gorączkował się Rambald.
– Co ty? Jeszcześ niezadowolony?
Odtrąbiono pobudkę. O pierwszym brzasku dnia obóz roił się już zbrojnymi ludźmi. Rambald chciał wmieszać się w ten tłum, z wolna przybierający formę oddziałów w bojowym szyku, ale odpychało go wrażenie, że cały ten szczęk żelastwa jest chrobotem suchych, pustych skorupek. Wielu wojów tkwiło od góry do pasa w szczelnie zamkniętych pancerzach i szyszakach, ale niżej sterczały nogi w pludrach tylko i pończochach, gdyż pancerze na uda, kolana i stopy nakładało się dopiero siedząc na siodle. Nogi te w zestawieniu z potężnym stalowym torsem wydawały się dziwnie cienkie, jak nóżki koników polnych. Rycerze mówiąc poruszali okrągłymi pozbawionymi oczu głowami lub zginali uwięzione w sztywnych blachach ramiona, i ruchy te miały w sobie także coś ze świerszcza czy mrówki; a cała ta ich krzątanina przypominała bezładne poruszanie się owadów. Wśród tego zamętu Rambald szukał oczyma jednej jedynej rzeczy: białej zbroi Agilulfa. Pragnął go spotkać w nadziei, że jego widok sprawi, iż reszta wojska wyda mu się bardziej konkretna, a może i dlatego, że spośród tych, których spotkał do tej chwili, rycerz nieistniejący stanowił najsolidniejsze oparcie. Dostrzegł go nareszcie. Siedząc na ziemi pod sosną Agilulf zgarniał drobne opadłe szyszki i układał je w regularny trójkąt równoramienny. O tej porze, o brzasku, rycerz czuł zawsze potrzebę jakiegoś zajęcia ćwiczącego w dokładności: liczył przedmioty, układał z nich geometryczne figury, rozwiązywał zadania arytmetyczne. Jest to pora, kiedy przedmioty tracą konsystencję cienia, jaką darzyła je noc, i odzyskują po trochu właściwe sobie barwy; ale najpierw przechodzą jeszcze przez coś niby strefę pośrednią, niejasną, zaledwie muśnięte czy raczej otoczone dokoła światłem: o tej porze mniej niż kiedykolwiek ma się pewność istnienia świata. Agilulf zaś lubił czuć przed sobą świat zewnętrzny w postaci masywnego muru, któremu mógł przeciwstawiać napięcie swojej woli; tylko w ten sposób udawało mu się zachować świadomość samego siebie. Kiedy natomiast świat zewnętrzny rozwiewał się w niepewności, w dwuznaczności, on także czuł, że roztapia się w tym miękkim półmroku, nie mógł wyłowić z pustki ani jednej wyraźnej myśli, żadnej decyzji, najmniejszego punktu zaczepienia. Czuł się źle, zdawało mu się, że omdlewa, że przestaje istnieć. Bywało, że tylko kosztem ostatecznego wysiłku udało mu się uchronić od rozpłynięcia. W takich chwilach zaczynał liczyć wszystko jedno co: liście, kamienie, lance, szyszki, cokolwiek miał akurat pod ręką. Albo układać z nich szeregi, kwadraty czy piramidy. Skupienie uwagi na tego rodzaju zajęciach pomagało mu przezwyciężyć złe samopoczucie, otrząsnąć się z niezadowolenia, niepokoju i marazmu, odzyskać zwykłą jasność myśli i pełne godności zachowanie. W takim właśnie momencie ujrzał go Rambald, jak zdecydowanymi szybkimi ruchami układał szyszki w trójkąt, potem dobudowywał kwadraty do boków trójkąta i sumował ilość szyszek w przyprostokątnych, porównując wyniki z kwadratem przeciwpro-stokątnej. Rambald zaczynał już rozumieć, że tutaj wszystko polega na rytuałach, umownych formułkach. A pod nimi, co właściwie tkwiło pod nimi? I Rambalda ogarnęło nagle nieopisane przerażenie na myśl, że tylko on jeden jest poza nawiasem, że wszystkie reguły tej gry są mu obce… Chociaż czy owa chęć pomszczenia śmierci ojca, ów zapał bojowy, (postanowienie zaciągnięcia się w szeregi rycerzy Karola Wielkiego, czyż to wszystko nie było również rytuałem, potrzebnym na to, by niczego nie zgłębiać, tak samo jak układanie szyszek przez rycerza Agilulfa? Zgnębiony i zmieszany swymi nieoczekiwanymi wątpliwościami, młody Rambald rzucił się na ziemię i wybuchnął płaczem.
Nagle poczuł, że coś kładzie mu się na włosach – dłoń, dłoń zakuta w żelazo, a jednak lekka. Agilulf pochylał się nad nim, przyklęknąwszy.
– Co ci jest, chłopcze? Czemu płaczesz? Stany niepewności, rozpaczy lub gniewu u innych ludzkich istot napełniały zawsze Agilulfa doskonałym wręcz spokojem i pewnością siebie. Świadomość, że on wolny jest od tych nastrojów, jakim podlegają osoby istniejące, pozwalała mu przybierać postawę pełną wyższości i opiekuńczą.
– Wybaczcie mi – rzekł Rambald. – Może to wina zmęczenia. Przez całą noc nie mogłem zmrużyć oka i teraz czuję się jakby zagubiony. Gdybym zdołał zasnąć choć na chwilę! Ale teraz już przecież dzień. A wy, rycerzu, coście przecież także czuwali, jak sobie radzicie?
– Och, ja czułbym się zagubiony, właśnie gdybym zasnął bodaj na chwilę – powiedział Agilulf cicho. – Nigdy bym już nie odnalazł samego siebie, przepadłbym na zawsze. Dlatego każdą chwilę dnia i nocy spędzam czujny i rozbudzony.
– Ciężko to musi być…
– Nie. – Głos brzmiał mocno i sucho.
– I zbroi nigdy nie zdejmujecie z grzbietu? Głos Agilulfa stał się znowu cichy i mrukliwy:
– Nie ma żadnego grzbietu. Zdejmowanie czy wkładanie – to dla mnie w ogóle nie istnieje.
Rambald podniósł głowę i wpatrzył się w szpary między częściami hełmu, jak gdyby w panującym tam mroku szukał iskry spojrzenia.
– Jakże to tak?
– A inaczej jak?
Żelazna dłoń białej zbroi wciąż jeszcze spoczywała na włosach młodzieńca. Rambald czuł ją na swojej głowie niby martwy przedmiot, nie dawała mu ani trochę ciepła ludzkiej obecności, czy to pocieszającej, czy dokuczliwej. Czuł tylko, że budzi się w nim zacięty upór.
3.
Karol Wielki jechał powolnym truchtem na czele wojsk Franków. Marsz miał na celu przybliżenie się do nieprzyjaciela, nie było po co się śpieszyć, toteż się nie śpieszono. Cesarza otaczali pala-dyni, mocno trzymając wędzidła swoich ognistych wierzchowców. Konie wierzgały, stawały dęba, jeźdźcy potrącali się łokciami, ich srebrzyste zbroje wznosiły się i opadały na kształt skrzel rybich. Armia w marszu podobna była do długiej, wąskiej ryby lśniącej łuską: do węgorza.