Выбрать главу

Chłopi, pasterze, ludność małych osad gromadzili się na skraju dróg. – O, to ten ci jest król, to jest Karol! – I kłaniali się nisko, rozpoznając władcę nie tyle po obcej im koronie, ile po wspaniałej brodzie. A potem wspinali się na palce, próbując rozpoznawać wojów: – Ten tu to Roland! Ależ nie, to Olivier! Nie zawsze odgadywali trafnie, ale ostatecznie wychodziło to na jedno – czy ten był tym, czy ów owym, w każdym razie wszyscy tam byli, więc o każdym można było przysiąc, że się go na własne oczy widziało.

Agilulf jechał z innymi, ale raz po raz wysuwał się trochę naprzód, po czym wstrzymywał konia i czekał, aż nadciągnie reszta, to znów zawracał do tyłu, by skontrolować, czy wojsko posuwa się zwartą masą, albo odwracał się w stronę słońca, wnioskując z jego wzniesienia nad widnokręgiem, która też może być godzina. Niecierpliwił się. On jeden w całej armii miał w głowie cały plan marszu, kolejne etapy, miejsce, do którego powinni dotrzeć przed nocą. Inni paladyni wiedzieli tylko tyle, że to marsz przybliżeniowy, a czy się posuwać prędzej, czy wolniej, zawszeć się jakoś przybliżą; toteż, pod pozorem, że król jest stary i znużony, przy każdej przydrożnej karczmie skłonni byli zatrzymać się i popić. Nic innego nie dostrzegali po drodze, tylko szyldy oberży i kuperki służebnych dziewcząt, którym rzucali jakieś nieprzystojne żarty. Poza tym jednym nie widzieli nic, jechali ciemni jak tabaka w rogu.

Sam Karol Wielki objawiał czasem trochę zainteresowania tym, co się dokoła widziało. – O, kaczki, kaczki! – - wykrzykiwał.

Łąką wzdłuż traktu wędrowało ich całe stadko. Szedł z nimi i człowiek, ale trudno było zrozumieć, co on, u diabła, robi? Szedł skulony, ż rękami założonymi na grzbiecie, unosząc stopy płasko jak ptaki płetwonogie, szyję wyciągał do przodu i bełkotał: – Kwa, kwa, kwa… – Kaczki nie zwracały na niego najmniejszej uwagi, jak gdyby uznały go za swego. I, szczerze mówiąc, nie dostrzegało się wielkiej różnicy między człowiekiem a kaczkami, jako że odzienie człowieka, brunatno ziemistej barwy (wyglądały te łachmany jak pozszywane ze starych worków), miało zielone smugi na podobieństwo kaczych skrzydeł, a prócz tego pełne było łat, plam i smug w różnych kolorach, właśnie jak pstrokate upierzenie tych ptaków – Ej, ty tam, to tak się oddaje pokłon cesarzowi? – pokrzykiwali paladyni, zawsze skorzy do zaczepek.

Człowiek nie odwrócił się nawet, za to kaczki, spłoszone głosami, zerwały się wszystkie naraz do lotu. Człowiek przyglądał się chwilę z głową zadartą do góry, po czym rozłożył szeroko ramiona, podskoczył i pokuśtykał, trzepocząc ramionami, z których zwisały strzępy łachmanów, śmiejąc się i rzucając radosne.” „kwa, kwa” w ślad za kaczkami.

Nie opodal był staw. Kaczki sfrunęły jedna za drugą na wodę i złożywszy skrzydła, lekko odpłynęły. Człowiek, znalazłszy się nad brzegiem, rzucił się na płask brzuchem do wody, rozpryskując ją dokoła, miotał się bezładnie, rzucił jeszcze parę: „kwa, kwa”, które przeszły w bulgot, gdyż łyknął wody idąc na dno; wynurzył się na powierzchnię, próbował pływać, zagłębił się znowu.

– To on tak pilnuje kaczek, hę? – pytali rycerze małej wieśniaczki, która nadeszła z długą trzciną w ręku.

– Nie, kaczek ja pilnuję, są moje, on nic do tego nie ma, to Gurdulu – odparła dziewuszka.

– A co on robi z twoimi kaczkami?

– E, nic, czasem go coś tak chwyci, patrzy na ptaka i myśli, że to on sam…

– Jak to, myśli, że jest kaczką?

– Zdaje mu się, że te kaczki to on; wiecie, jaki jest Guirdulu: na nic nie zważa:

Ale gdzie on się teraz podział?

Paladyni podeszli na sam brzeg wody. Nigdzie nie było widać Gurdulu. Kaczki przepłynąwszy na drugą stronę stawu, podjęły swoją wędrówkę po łące kołysząc się na błoniastych nóżkach. Dokoła stawu, pośród paproci rozbrzmiewał chór żab. Nagle człowiek wynurzył głowę na powierzchnię, jak gdyby sobie w tej chwili przypomniał, że trzeba odetchnąć. Rozejrzał się ogłupiały, jakby nie mógł zrozumieć, co to takiego te pierzaste paprociowe liście przeglądające się w wodzie tuż obok jego nosa. Na każdym liściu siedziało małe, zielone, gładziutkie stworzonko, patrzyło na niego i darło się z całej siły: „Gra! Gra! Gra!”

– Gra! Gra! Gra! – odpowiedział im Gurdulu, bardzo rad. Na dźwięk jego głosu wszystkie żaby jęły skakać z liści do wody, a z wody na brzeg. Gurdulu z okrzykiem: „Gra!” skoczył także, wydostał się na brzeg, ociekający wodą i oblepiony mułem od stóp do głów, przykucnął jak żaba, rzucił: „Gra!” tak gromko, że stracił równowagę i gniotąc trzciny po drodze stoczył się z powrotem do stawu.

– Czy on się nie utopi? – zagadnęli pa-ladyni jakiegoś rybaka.

– Ech, nieraz się ten Omobó zgubi, w głowie mu się pomiesza. Ale żeby się utopić, to nie… Najgorzej, jak się dostanie w sieci razem z rybami… Kiedyś mu się to przytrafiło, kiedy sam wziął się do łowienia. Zarzucił sieć do wody, widzi ryba tuż-tuż, i coś mu się pomyliło: skoczył w wodę i sam też włazi do sieci… Wiecie, jaki on jest, Omobó…

– Omobó? Czyż nie zowie się Gurdulu?

– My go nazywamy Omobó.

– Ale ta dziewuszka…

– Ach, ona nie jest z mojej wioski, może u nich tak się on nazywa.

– A on skąd jest?

– Cóż, włóczęga…

Kawalkada mijała sad gruszkowy. Owoce były dojrzałe. Woje nadziewali gruszki na ostrza włóczni, wsuwali je w otwór hełmu, po chwili wypluwali ogryzek. Grusze rosły rzędami, a wśród nich kogóż to ujrzano? Gurdulu-Omobó. Stał z rękami wzniesionymi w górę, powyginanymi na kształt konarów, a w rękach, w ustach, na głowie i pośród łachmanów, wszędzie miał pełno gruszek.

– Patrzcie no, teraz udaje gruszę! – mówił Karol Wielki ubawiony.

– Natrzęsę gruszek! – wykrzyknął Roland i wymierzył potężnego kopniaka.

Gurdulu upuścił wszystkie gruszki, które potoczyły się w dół po pochyłości. Widząc to Gurdulu nie mógł się powtrzymać i zaczął także turlać się po trawie niby gruszka. Turlał się i turlał, aż zniknął im z oczu.

– Wasza Cesarska Mość zechce mu wybaczyć – odezwał się stary ogrodnik. – Martinzul czasem nie może zrozumieć, że jego miejsce nie jest wśród roślin i bezdusznych owoców, jeno wśród miłujących poddanych Waszej Cesarskiej Mości!

– A co jemu chodzi po głowie, temu głupkowi, którego zwiecie Martinzul? – zapytał dobrotliwie nasz cesarz. – Wydaje mi się, że trudno uchwycić, co przez ten jego łeb przelatuje?

– A cóż my możemy wyrozumieć, Wasza Cesarska Mość? – stary ogrodnik przemawiał ze skromną mądrością kogoś, kto niejedno widział na świecie. – Głupi to on może i nie jest tak ze wszystkim: tyle tylko, że żyje, a nie wie, że żyje.

– A to dopiero! Tu ten biedaczysko jest, ale nie wie, że jest, a tam znów mój paladyn wie, że jest, choć go wcale nie ma! Dobrana para, powiadam wam!

Cesarz zmęczony był już długim siedzeniem w siodle. Wsparłszy się na ramionach dwóch masztalerzy, sapiąc potężnie w siwą brodę i mrucząc: „Biedna Francja!” zlazł z konia. A zaledwie cesarz dotknął stopą ziemi, jak na dany sygnał, całe wojsko zatrzymało się i rozłożyło na biwak. Wnet rozpalono ogniska i ustawiono kotły.

– Sprowadźcie mi tu tego Gurgur… jak mu tam? – rzekł król.