Выбрать главу

Rambaldowi poszło wszystko zgoła inaczej, niż mu zapowiadano. Rzucił się wprost przed siebie z nastawioną włócznią, podniecony nie mógł doczekać się momentu, kiedy oba wojska zetrą się z sobą. No i spotkać to się spotkały, ale wszystko wydawało się tak z góry wykalkulowane, aby każdy rycerz przemknął przez odstęp między dwoma wojami nieprzyjacielskimi, nawet ich nie musnąwszy. Przez chwilę obie armie pędziły każda w swoją stronę, zwrócone ku sobie tyłem, potem zawróciły, szukały starcia z wrogiem, ale pierwszy impet poszedł już na marne. I jakże w tym chaosie dałoby się odszukać argalifa? Rambald zwarł się, tarczą w tarczę, z jakimś Saracenem twardym jak suszony sztokfisz. Ani jeden, ani drugi nie wydawał się skłonny ustąpić z drogi. Przepychali się tarczami, ich konie biły kopytami o ziemię.

Saracen o bladej jak wapno twarzy mówił coś.

– Tłumacz! – zawołał Rambald. – Co on mówi?

Nadbiegł truchcikiem jeden z tych próżniaków.

– Mówi, żeby mu ustąpić z drogi.

– Nie, na moją duszę!

Tłumacz powtórzył. Tamten znów odpowiedział.

– Mówi, że musi przejść, służbowo; inaczej bitwa nie rozegra się według planu…

– Przepuszczę go, jeżeli mi powie, gdzie znajdę Issoara, argalifa!

Saracen wskazał ręką pobliski pagórek, coś krzyknął.

– Tam, na tym wzniesieniu na lewo! – rzekł tłumacz. Rambald zawrócił konia i ruszył cwałem.

Argalif, spowity w zielony fałdzisty płaszcz, stał zapatrzony w dal.

– Tłumacz!

– Tu jestem.

– Powiedz mu, że jestem synem margrabiego Russilionu i chcę pomścić mego ojca.

Tłumacz powtórzył. Argalif uniósł dłoń.

– A kto to taki?

– Kto jest mój ojciec? To twoja ostatnia zniewaga! – Rambald dobył miecza. Argalif to samo. Dzielny był z niego rębacz. Źle już było z Rambaldem, kiedy wpadł, zdyszany, ów Saracen o twarzy koloru wapna, coś krzycząc.

– Wstrzymajcie się, panie! – zawołał tłumacz. – Wybaczcie, pomyliłem się: argalif Issoar jest na tamtym wzgórzu, na prawo. A ten to argalif Abdul!

– Dzięki! Jesteście człowiekiem honoru' – rzekł Rambald, zawrócił konia, mieczem skłonił się argalifowi Abdulowi i pogalopował w stronę drugiego wzgórza.

Na oświadczenie, że Rambald jest synem margrabiego, argalif Issoar odpowiedział: – Jak?

Trzeba mu było powtórzyć to parokrotnie, wrzeszcząc prosto w ucho.

Wreszcie kiwnął głową i wzniósł miecz. Rambald rzucił się na niego z impetem. Ale kiedy skrzyżowali żelaza, przyszło mu na myśl, że może ten także nie jest Issoarem i wątpliwość ta przyhamowała nieco jego zapał. Starał się uderzać jak najcelniej, ale im lepiej się starał, tym mniej był pewien tożsamości swego przeciwnika.

Niepewność ta mogła się skończyć dla niego jak najgorzej. Maur atakował coraz groźniej, kiedy tuż obok powstało nagłe zamieszanie. Jakiś mahometański oficer, walcząc w największym zgiełku, krzyknął coś głośno.

Na krzyk ten przeciwnik Rambalda uniósł tarczę, jakby prosił o przerwę, i zawołał coś w odpowiedzi.

– Co on wrzeszczy? – spytał Rambald tłumacza.

– Powiedział: tak, argalifie Issoarze, już przynoszę ci okulary.

– Ach, więc to nie on!

– Ja jestem – wyjaśnił przeciwnik – nosicielem okularów argalifa Issoara. Okulary, wynalazek wam, chrześcijanom, jeszcze nie znany, są to wypukłe szkła poprawiające wzrok. Issoar będąc krótkowidzem musi nosić okulary podczas bitwy i zawsze co najmniej jedną parę rozbije. Muszę więc prosić o chwilę przerwy w pojedynku, inaczej argalif, jako krótkowidz, popadnie w ciężkie tarapaty.

– Aa, nosiciel okularów! – ryknął Rambald i sam już nie wiedział, czy z wściekłośii wypruć flaki temu, czy pędzić za prawdziwym Issoarem. Ale cóż to byłoby za męstwo, walczyć z przeciwnikiem niemal ślepym?

– Powinniście pozwolić mi tam iść, panie – ciągnął „nosiciel okularów” – albowiem w planie bitwy przewidziane jest, że Issoar pozostanie zdrów i cały, a jeżeli nie będzie widział, czeka go zguba niechybna. – I potrząsając okularami zawołał gromko: – Oto jestem, argalifie, oto okulary!

– Nie! – Rambald na to. I rąbnął mieczem w szkła, aż rozprysnęły się w drobne kawałeczki.

W tejże samej chwili, jak gdyby brzęk strzaskanych okularów stał się dla niego sygnałem, że jest zgubiony, argalif Issoar nadział się z impetem na chrześcijańską włócznię.

– Teraz – rzekł „nosiciel okularów” – jego wzrok nie potrzebuje już wzmocnienia, by patrzeć na hurysy w Raju. – Dał koniowi ostrogę i pomknął w dal.

Trupa argalifa, wysadzonego z siodła i zaczepionego stopami o strzemiona, koń przy-wlókł aż pod nogi Rambalda.

Wzruszenie, że widzi Issoara martwego na ziemi, sprzeczne myśli, jakie ten widok Oitudził w Rambaldzie, uczucie tryumfu, że r areszcie pomścił krew ojca, oraz wątpliwości, czy spowodowanie śmierci argalifa przez strzaskanie mu okularów można uważać za pomstę dokonaną wedle wszelkich reguł, wreszcie niepokojąca świadomość, że raptem przestał istnieć cel, który go tam przywiódł – wszystko to trwało krótką zaledwie chwilę. Zaraz potem Rambald czuł już tylko dziwną lekkość, uwolniony od przytłaczającej go dotychczas troski; teraz mógł nareszcie pędzić prosto przed siebie, rozglądać się dokoła, walczyć radośnie, jakby mu skrzydła wyrosły u ramion.

Przedtem, pochłonięty całkowicie myślą, że musi zabić argalifa, nie zwracał żadnej uwagi na plan bitwy, nie zdawał sobie nawet sprawy, że jakiś w ogóle plan istnieje. Teraz na wszystko spojrzał nowymi oczyma, zarówno zapał, jak groza teraz dopiero znalazły do niego dostęp. Plac boju zakwitł już zwłokami poległych. Zrzuceni z koni w zbrojach, leżeli w dziwacznych pozach, tak jak przypadkowo ułożyły się pancerze, naramiennice, nakolannice i inne części uzbrojenia; gdzieniegdzie z tych stosów żelastwa sterczało wzniesione ku górze ramię lub noga. Tu i ówdzie ciężkie zbroje były na wylot przebite i przez dziury wylewały się wnętrzności, jakby w tych żelaznych skorupach zamknięte były nie całe ciała, lecz poupychane byle jak kiszki, korzystające z każdego pęknięcia, by się na zewnątrz wydostać. Ten okrutny widok przejął Rambalda wzruszeniem. Czyżby zapomniał, że tym bezwładnym skorupom siłę i ruch nadawała żywa, gorąca krew ludzka? Tak! Wszystkim z wyjątkiem jednej. Ale może nieuchwytna natura rycerza w białej zbroi rozciągnęła się w oczach Rambalda na całe pole bitwy? Ścisnął konia ostrogami i pomknął przed siebie. Spieszno mu było zobaczyć dokoła siebie żywych ludzi, przyjaciół czy wrogów. Znalazł się w niewielkiej dolince, pustej, jeśli nie liczyć zalegających ją trupów i brzęczących nad nimi much. W walce musiała nastąpić chwilowa przerwa albo może zgiełk bitewny przeniósł się gdzieś dalej. Rambald jechał truchtem, rozglądając się bacznie dokoła. Usłyszał tętent kopyt i wnet na szczycie pagórka ujrzał rycerza na koniu. Sara-cen! Patrzy, wydaje się zaskoczony, zawraca koniem i ucieka. Rambald rzuca się za nim w pogoń. Za chwilę już i on jest na szczycie pagórka; widzi daleko na łące Saraicena, który gna co siły i znika nagle w zaroślach leszczynowych. Koń Rambalda mknie jak strzała: jakby tylko czekał okazji do takiego pędu. Młodzieniec jest rad: nareszcie czuje, że pod tą martwą skorupą koń jest koniem, mąż mężem. Saracen skręca w prawo. Po co? Rambald pewien jest, że go i tak doścignie. Ale oto z prawej drugi Saracen wyskakuje z zarośli i przecina mu drogę. Obaj niewierni odwracają się, nacierają na Rambalda. Ten rzuca się naprzód z wzniesionym mieczem, krzycząc: – Tchórze!

Jeden już oto jest przy nim, w hełmie czarnym i rogatym niby trzmiel. Młodzieniec odparowuje cios i uderza płazem w tarczę przeciwnika, ale koń uskakuje w bok, ten pierwszy naciera na Rambalda, który musi teraz manewrować równocześnie tarczą i mieczem, i zawracać koniem ściskając mu boki kolanami. – Tchórze! – krzyczy i wściekłość jego jest prawdziwa, prawdziwie zaciekła jest walka i naprawdę opada z sił walcząc z dwoma przeciwnikami naraz; czuje jak słabną jego kości i krew; może umrze, teraz, kiedy wie już na pewno, że świat istnieje, i tylko tego nie jest pewien, czy umrzeć będzie teraz bardziej czy mniej smutno.