Do parawanu zostało najwyżej półtora metra. Czubki butów poruszyły się i cofnęły. Wyleniała stara kotka wyskoczyła zza parawanu i z dzikim wrzaskiem wskoczyła na pierś Standala. Misza gwałtownie cofnął się i omal nie przewrócił fikusa.
— Boże święty! Co się tam dzieje? — wykrzyknęła młodym głosem Milica Fiodorowna.
— Kot — powiedział Standal.
— Proszę natychmiast tu wrócić — powiedziała Milica Fiodorowna — bo w przeciwnym razie będę zmuszona wskazać wszystkim drzwi.
— Ja nic… — wyjąkał Standal. — Wydawało mi się tylko…
— Misza! — powiedziała Szuroczka.
W saloniku zapanował spokój. Standal wrócił do stołu I również zaczął oglądać album, ale kątem oka zerkał na parawan. Kotka położyła się staruszce na kolanach i też zezowała — na Misze, jakby mu groziła.
— A teraz pomówmy o mojej młodości — powiedziała stara pani Bakszt. Spieszyła się, denerwowała i niemal krzyczała.
Na następnej stronie był akwarelowy portret panienki w sukni z głębokim dekoltem.
— To ja — powiedziała Milica Fiodorowna. — W okresie mojego pobytu w Sankt Petersburgu. A ten wiersz wpisał mi do albumu Aleksander Siergiejewicz Puszkin. Tańczył ze mną na balu u Wiaziemskich.
Pionierzy, Szuroczka i Standal zamarli, jak rażeni gromem. Staruszka powiedziała te słowa tak zwyczajnie, że nie można było wątpić w ich prawdziwość. Stronica była zagryzmolona niewyraźnym, pospiesznym pismem. A u dołu widniał podpis: Puszkin (z „twardym znakiem” na końcu).
W tym momencie zza parawanu szybko wyszedł staruszek z żółtawą brodą, dwoma susami dopadł drzwi i zniknął za nimi, unosząc z sobą przenikliwy zapach wody kolońskiej. Nikt go nie zauważył, nawet Standal, tylko syjamska kotka odprowadziła go swymi różnobarwnymi oczyma: jednym czerwonym, drugim niebieskim.
10
Wieczór, użaliwszy się nad ludźmi wymęczonymi przez upał i nadzwyczajne wypadki, wygramolił się zza granatowego, prastarego lasu, spędził słońce nad horyzont t zaczął igrać krwawymi barwami zachodu. Kurz opalizował czerwienią, domy poróżowiały, rozzłociły się szyby. Jedynie zapadlisko ziało czernią na sinawym asfalcie — wokół niego wznosiło się już ogrodzenie z grubych lin rozwieszonych na słupkach. Wszystko złagodniało — i powietrze, i ludzie. Każdy, kto szedł do kina lub po prostu na spacer, zatrzymywał się przy zapadlisku i rozpowszechniał różne pogłoski o bajecznych skarbach, które znaleziono w piwnicy. Opowiadano o pewnym operatorze koparki, co to zabrał po cichu zloty łańcuch wagi dwóch pudów, i chwalono się znajomością z nim. Pokazywano palcem oficera śledczego, spacerującego z żoną ulicą Puszkina, przekonując słuchaczy, że wcale nie spaceruje, tylko śledzi. Ludzie okropnie zazdrościli operatorowi koparki i mieli nadzieję, że go złapią i przykładnie ukarzą.
Udałow leżał tuż przy oknie na dużej sali szpitalnej. Ręka już go prawie nie bolała. Grubin słusznie przypuszczał, to było tylko pęknięcie, a nie złamanie. Chociaż w tym Udałow miał szczęście. Lekarze obiecali jutro wypisać go do domu. Przybiegła żona, która najpierw denerwowała się i złościła, a potem uspokoiła się i przyniosła z domu pieróg z kapustą. Przed odejściem postała przy oknie, potrzymała męża za zdrową rękę. Przybiegał syn Maksymek, przychodziła córeczka — przyprowadzali z sobą przyjaciół! znajomych ze szkoły i przedszkola, chwalili się ojcem w szpitalnym oknie.
Przechodnie kłaniali się, pozdrawiali. Udałowowi wkrótce znudziły się te oznaki współczucia, odsunął się więc od okna, podkurczył nogi i przełożył poduszkę na środek łóżka. Nie wiedział, że jego nazwisko jest również wymieniane w związku ze skarbem. Jedni mówili, że Udałow ucierpiał starając się zatrzymać człowieka ze złotym łańcuchem. Inni utrzymywali, że starał się uciec wraz z przestępcą w celu dokonania podziału zdobyczy, ale noga mu się powinęła.
Nad zapadlisko przyszedł również prowizor Sawicz. Popatrzył w czarną głębię i postanowił, że jednak odwiedzi Helenę. — Dawno u niej nie byłem. Jeśli jej nie zastanę, to po prostu przespaceruję się koło domu — pomyślał.
Zanim Sawicz dotarł do Kastielskiej, zapadł już zmierzch. Na ulicach zażółciły się pierwsze latarnie. W oknie Kastielskiej paliło się światło. Helena czytała. Sawicza nagle opanowało onieśmielenie. Koło przystanku autobusowego po przeciwległej stronie ulicy stała ławka — drewniane listwy na żeliwnych nóżkach w kształcie lwich łap. Sawicz usiadł udając, że czeka na autobus,! powtarzał w myśli przemowę, którą by wygłosił, jeśli starczyłoby mu odwagi na to, żeby wstąpić do Heleny. Powiedziałby: „Heleno, czterdzieści lat temu nie dokończyliśmy naszej rozmowy. Wiem doskonale, że to sprawa dawno przebrzmiała, że biegu czasu nie można odwrócić. Gdzieś wybraliśmy niewłaściwą drogę. Ale jeśli błędu nie da się naprawić, należy przynajmniej przyznać się do jego popełnienia”.
Wolno zapadał zmrok, niebo na zachodzie stawało się zielonkawe. Barczysty uczeń Technikum Rzecznego nie doczekał się na Szuroczkę, sprzedał drugi bilet, sam poszedł na dziewiątą do kina i z rozpaczy pił w bufecie lemoniadę. Udałow bez apetytu zjadł kolację i zaczął myśleć. Stara pani Milica Fiodorowna Bakszt nie mogła zasnąć. Wstała więc, wzięła z kąta laskę, z którą chodziła do Ubezpieczalni i na targ, zarzuciła na ramiona kaszmirowy szal w ciemnoczerwone róże i udała się na spacer. Po drodze zastanawiała się, czy przypadkiem nie popełniła błędu, pokazując pionierom album z autografem Puszkina. Musiała jednak ratować swoje dobre imię i umożliwić Miłemu Przyjacielowi niezauważalną rejteradę. Grubin obudził się, nakarmił rybki, zgasił światło i poszedł odwiedzić sąsiada, Korneliusza Udałowa. Wanda Kazimirowna, dyrektorka domu towarowego i małżonka Sawicza, zjadła samotnie ostygłą kolację i zmyła statki. Potem ogarnął ją smutek, który ustąpił miejsca atakowi zazdrości.
Zrobiło się już zupełnie ciemno. Nad lasami nabrzmiewała burza. Spoza grzebienia drzew wystrzelały bezdźwięczne błyskawice, co sprawiało wrażenie, jakby jakiś złoczyńca dawał innemu złoczyńcy ukradkowe sygnały latarką. Udałow rozmawiał szeptem z Grubinem, stojącym pod oknem szpitala. Udałow postanowił uciec i teraz wyczekiwał tylko stosownej chwili. Rano lekarze znów zamierzali zrobić mu prześwietlenie i założyć nowy gips. Udałow bal się tych zabiegów. Był też inny powód desperackiej decyzji. Kończył się kwartał, należało więc pilnie zlikwidować zapadlisko i pozostałe nieporządki w mieście. Udałow bardzo liczył na premię.
Dozorczyni muzeum sprawdziła, czy wszystkie okna i drzwi są zamknięte. Posiedziała na ławeczce pod krzewem przekwitłego bzu, ale komary szybko wypędziły ją do stróżówki. Westchnęła, przeżegnała się patrząc na gmach Archiwum Miejskiego i weszła do mieszkania. Na rzece panowała cisza. Jej wstęga z czarnymi kreseczkami znieruchomiałych barek była nieco jaśniejsza od granatowego nieba.
Na dziedziniec muzeum wszedł starzec z ciężką bukszpanową laską. Zapach wody kolońskiej odstraszał komary, które krążyły wokół niego, wrzeszczały cieniutkimi głosikami, złościły się na starca, ale usiąść na nim nie śmiały. Starzec wolno wszedł na ganek muzeum. Nie spieszył się, żeby rozeschnięte stopnie nie zaskrzypiały. Z parku miejskiego dobiegało dudnienie bębna — orkiestra dęta grała walca „Na wzgórzach Mandżurii”. Był sam. Wyjął z kieszeni wytrych i zaczął nim gmerać w solidnej kłódce wiszącej na muzealnych drzwiach. Kłódka długo się opierała, była stara i niezawodna, ale wreszcie ustąpiła z ogłuszającym szczęknięciem. Okoliczne psy dosłyszały ten dźwięk, rozszczekały się i zaczęły się miotać na łańcuchach. Starzec zerknął na drzwi stróżówki — nie, dozorczyni nawet się nie poruszyła… Zdjął kłódkę, położył ją ostrożnie na drewnianej balustradzie i pociągnął ku sobie drzwi obite ceratą. Ciągnął i nasłuchiwał. Przy każdym skrzypnięciu nieruchomiał, po czym znów na centymetr przyciągał drzwi do siebie. Wreszcie wytworzyła się szczelina. Najpierw wsunął laskę, a potem sam wślizgnął się do środka ze zdumiewającą w jego wielu zręcznością. Zamknął drzwi za sobą. Oparł się o nie szerokimi, zgarbionymi plecami i długo chrypiał uspokajając rozkołatane serce.