Z początku popełnił błąd — udał się do magazynu muzealnego. Znał rozkład pomieszczeń, więc w ciemność! zszedł na dół do sutereny, pokręcił wytrychem przy żelaznych drzwiach magazynu i ponieważ się spieszył, stracił na tą operację co najmniej trzy minuty.
Amfilada magazynów tonęła w mroku. Starzec wyjął z kieszeni cieniutką, nie grubszą od długopisu latarkę i osłaniając ją dłonią, aby światło nie padało w okna, wolno ruszył przed siebie. Portrety drobnych posesjonatów z okolic Wielkiego Cuslaru, ujęte w złote wąskie ramki, patrzyły na niego ze ścian, zdekompletowane meble tłoczyły się pośrodku pokojów, w szafach kryły się wyblakłe sarafany, suknie kupieckich żon i mundury carskich stójkowych; lampy naftowe na postumentach z brązu i porcelany celowały zakurzonymi knotami w sufit, a dawno już zepsuty złocony zegar — pasterz i pasterka — polśniewały pod przypadkowo zahaczającym o nie promieniem latarki.
W magazynie nie było tego, czego starzec szukał, wyszedł więc przymykając za sobą drzwi. Nie zamykał ich, bo brakowało mu na to czasu. Przystanął i zamyślił się. Gdzie oni to wszystko mogli schować? Później parsknął ze złością — że też się wcześniej nie domyślił — i pospieszył, postukując laską, na pierwsze piętro do gabinetu dyrektora. Tym razem się nie zawiódł. Trzy butle i kolba stały na biurku, obok makiety Pomnika Pionierów. Leżały tam również dwie książki. Inne książki i puste retorty poniewierały się na skórzanej kanapie.
Ruchy starca nabrały zwinności i precyzji. Obmacywał butle, oświetlał je latarką, rozpoznawał płyny po kolorze. Jedną z butli od korkował i powąchał, skrzywił się jak od niucha dobrej tabaki, kichnął i wetknął z powrotem gumowy korek w szyjkę naczynia. Przejrzał książki leżące na kanapie, jedną z retort z odrobiną proszku na dnie ostrożnie wsunął za pazuchę. Jeszcze raz przejrzał wszystkie butle i książki, ale w żaden sposób nie mógł znaleźć czegoś niezmiernie potrzebnego, cennego, czegoś, po co przyszedł tu o tak niezwykłej porze.
Starzec ciężko westchnął i zatrzymał się w zadumie przed kasą pancerną. Kasa wydawała mu się podejrzana. Brakowało dwóch butelek. Postał jeszcze chwilę zastanawiając się, dlaczego zniknęły właśnie te butelki? Zapragnął nagle, żeby nie było ich w kasie pancernej. Bowiem, jeśli zostały one oddzielone od pozostałych, to znaczy, że ktoś przynajmniej częściowo odgadł jego sekret.
Kasa pancerna poddała się po dwudziestu minutach. Na jej górnej półce leżały ważne dokumenty muzealne, kwitariusze składek związkowych, pieczęć i rozmaite papiery. Na dolnej pótce — dwie niewielkie butle. Starzec miał rację, ale wcale go to nie ucieszyło. Tym bardziej że brakowało pewnej rzeczy, niezbędnej dla powodzenia przedsięwzięcia. Zaczął się domyślać, gdzie owa rzecz mogła się podziać.
Wolno i ciężko szedł po schodach, zanurzywszy butle w obszernych kieszeniach. Zapomniał, że znajduje się w muzeum nielegalnie, i zamaszyście otworzył drzwi wejściowe. Zawiasy przeraźliwie skrzypnęły. Starzec nie słyszał tego pisku, gdyż zamyślił się. Drzwi zatrzasnęły się z głuchym łoskotem. Na dole przy schodach czaiła się przerażona dozorczyni, przyciskając do warg gwizdek milicyjny.
Starzec nie od razu ją zauważył. Z zadumy wyrwał go gwizd, krótki i zdławiony — dozorczyni była tak przestraszona, że nie potrafiła przyzwoicie dmuchnąć. Ręka drżała, gwizdek stukał o zęby.
— Co tu robisz? — zapytał starzec, wciąż jeszcze myśląc o czymś zupełnie innym. — Dlaczego tu stoisz? — powtórzył już z większym naciskiem.
— Boziu! — powiedziała dozorczyni i cofnęła się o krok, depcząc muzealny klomb. — Przecież tam nie wolno wchodzić. Muzeum jest zamknięte.
— A ja wcale nie wybieram się do muzeum — powiedział starzec, który przyszedł do siebie i przypomniał sobie, gdzie jest i dlaczego się tu znalazł.
— Boziu — powtórzyła dozorczyni. — Czyżby to był pan? Poznałam po głosie. Dzieckiem byłam, ale po glosie poznałam.
— Pomyliłaś się — powiedział starzec. — Jestem przyjezdny. Chciałem — zapoznać się z waszymi zabytkami. Chodzę sobie, oglądam…
— Nie ma się co przede mną ukrywać — obraziła się dozorczyni. — Chociaż dzieckiem byłam, ale pamiętam, jak dziś pamiętam.
— Dobra — powiedział starzec. Zszedł już ze schodów i stał na chodniczku, górując nad dozorczynią. Kieszenie mu odstawały i płyn głośno bulgotał w butelkach.
Dozorczyni, zaskoczona tym spotkaniem, zmieszana, już nie myślała o niczym złym. Uznała z goryczą, że starzec pije i nosi wódkę po kieszeniach.
— Może nie macie, ojczulku, gdzie zanocować? — zapytała. Starzec złagodniał.
— Nie martw się, stara — powiedział. — Mamy lato. Komary mnie nie biorą. Kto dziś przynosił różne rzeczy do muzeum?
— Stara dyrektorka, Helena Siergiejewna. Oni potem długo jeszcze siedzieli.
— Czy zabrała coś ze sobą?
— Z wnukiem była, z Wanią. Jest teraz na emeryturze.
— Czy miała książkę? Starą?
— Ona często z książkami chodzi.
— Jak wychodziła, to miała książkę z sobą?
— Miała, miała, pewnie że miała, jak by ona magla bez książki?
— Dawno wyszli?
— Jeszcze jasno było…
— Dokąd poszli?
— Do niej do domu, na Słobodzką…
11
Udałow już całkiem przygotował się do ucieczki ze szpitala, kiedy właśnie skończył się ostatni seans w kinie i na ulicę z głośnymi rozmowami i śmiechem wylegli ludzie. Księżyca nie było, bo zza lasu nadciągnęły burzowe chmury. Grubin przylgnął do ściany. Udałow położył się do łóżka. Na sali było już ciemno, światło zgaszone, chorzy spali.
— Przeszli — szepnął wreszcie Grubin dając sygnał do akcji.
Jako ostatni szpitalne okno minął kinooperator, podzwaniając kluczami od kabiny projekcyjnej.
Można było uciekać. Udałow bardzo chciał, żeby ta operacja przeszła niezauważalnie i pomyślnie. Jeśli go teraz schwytają i zawrócą, będzie niemało śmiechu i Ironicznych rozmów. Ale do rana nie można czekać. Rano do szpitala zwali się mnóstwo lekarzy i średniego personelu medycznego. Nie puszczą. Udałow podparł się zdrową ręką i usiadł na parapecie.
Z tyłu za nim skrzypnęły drzwi. Pielęgniarka. Udałow zamknął oczy i skoczył w dół, na ręce Grubinowi. Chorą rękę trzymał w górze, żeby jej nie urazić, i tak utworzyli pod oknem nieruchomą grupę rzeźbiarską, majestatyczny żywy obraz.
Przed nosem Korneliusza poruszały się niespokojne, bujne wąsy Grubina. Udałow nie otwierał oczu, oczekując w przerażeniu na groźny okrzyk siostry. Wydawało mu się już, że we wszystkich szpitalnych oknach zapalają się jaskrawe elektryczne ognie, że na szpitalne korytarze wylęgają pielęgniarki i salowe, lekarze i palacze, i że wszyscy krzyczą: „Uciekł! Uciekł! Zawiódł zaufanie!”
— Aj! — powiedział Korneliusz. Grubin pacnął go głową w usta, żeby zachował milczenie. Na sali szpitalnej było cicho. Może pielęgniarka nie zauważyła, że jednego podopiecznego brakuje, a może to w ogóle nie była siostra, tylko któryś z chodzących pacjentów wyszedł na korytarz. Korneliusz ciężko westchnął, rozluźnił się i powiedział: