— Jak dzieci — powiedziała Milica Fiodorowna. — Mnie też podajcie krzesło. Zmęczyłam się.
12
— Miły Przyjacielu — powiedziała Milica Fiodorowna. — Zachował się pan w sposób niegodny mężczyzny. Pozwolił pan sobie podnieść rękę na damę. Musi ją pan natychmiast przeprosić.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział starzec, łowiąc oczami i odbijając pytające spojrzenia obecnych.
Helena Siergiejewna jeszcze nie przyszła do siebie. Wciąż stała przyciskając książkę do piersi.
— Mój przyjaciel nie zamierzał uczynić nic niewłaściwego — powiedziała Milica Fiodorowna. — Był jednak niezmiernie zdenerwowany możliwością utraty.
— Mnie on nie podobał się od samego początku — wtrącił Udałow. — Trzeba wezwać milicję.
— Sami sobie damy radę — powiedział Standal.
— W ten sposób do niczego nie dojdziemy, Heleno Siergiejewno — powiedział starzec.
— No, no — wykrzyknął groźnie Udałow, podciągając spodnie od piżamy. Był odważny, gdyż za nim stała opinia publiczna. — Złamałem przez pana rękę.
— Sameś skoczył — burknął starzec bez cienia szacunku.
— Miły Przyjacielu — powiedziała stara pani Bakszt. — Obawiam się, że teraz jest już za późno na stawianie warunków.
Następnie obróciła się do Udałowa i Standala i powiedziała:
— Mój przyjaciel nie powtórzy swych godnych pożałowania występków. Ręczę za to.
W jej głosie brzmiała zupełnie niestarcza pewność siebie. Udałow zmieszał się i spuścił oczy. Standal chciał coś odpowiedzieć, ale Szuroczka pociągnęła go za rękaw.
— Sądzę — kontynuowała Milica Fiodorowna Bakszt — że nadeszła pora, aby wszystko opowiedzieć.
— Tak, warto byłoby się wytłumaczyć — powiedziała Helena Siergiejewna i odłożyła nieszczęsną książkę na sam środek stołu.
— Co pani wie? — zapytał starzec Helenę Siergiejewnę.
— To, co tu jest napisane.
Starzec skinął głową. Oparł się szerokimi dłońmi na rączce laski. Teraz było widać, że jest bardzo stary, nieprawdopodobnie stary.
— No więc dobrze — powiedział. — Istota sprawy polega na tym, że urodziłem się w roku 1603.
To oświadczenie było dla wszystkich zbyt nieoczekiwane.
Udałow zachichotał. Nerwowo, niezbyt głośno, głaszcząc dłonią kędzierzawe kosmyki, wyrastające wianuszkiem wokół łysiny, roześmiał się Sawicz. Zaraźliwym śmiechem parsknął Standal. Grubin uśmiechnął się od ucha do ucha. Szuroczka również się uśmiechnęła, ale natychmiast spoważniała, gdyż przypomniała sobie album starej pani Bakszt. Sama Milica Fiodorowna nie śmiała się… Wanda Kazimirowna zajrzała przez okno i dostrzegła roześmianego męża w mieszanym towarzystwie. To już przekraczało wszelkie granice i Wanda Kazimirowna wpadła z gniewem do domu. Tupnęła muskularną nogą, przerywając w ten sposób radość obecnych, i zapytała zwracając się głównie do męża:
– Śmiejecie się? Wesoło wam?
Sawicz zbladł. Chciał wstać, przeprosić, chociaż nie był niczemu winien. Ale i tym razem stara pani Bakszt zaprowadziła porządek. Powiedziała głośno i surowo:
— Kto chce się śmiać, niech idzie do kinematografu. A pani, madame, niech usiądzie na ławce i nie przeszkadza w rozmowie.
Wszystkim natychmiast odeszła ochota do śmiechu. Wanda Kazimirowna usiadła na samym brzeżku ławki, obok Szuroczki, i zamilkła. Starzec jakby tylko na to czekał. Powtórzył dobitnie:
— Urodziłem się w roku 1603.
Tym razem nikt nie przerwał, nikt się nie uśmiechnął. Było oczywiste, że starzec nie kłamie, że istotnie urodził się tak dawno, iż jest cudem natury, unikatem, którego losy w sposób tajemniczy i cudowny związane są z zapadliskiem na ulicy Puszkina.
— Mój ojciec był biedny. Matka umarła w połogu. Mieszkaliśmy tutaj, w mieście Wielki Guslar, na ulicy Wologodzkiej. Ojciec był szewcem, ochrzczono mnie w cerkwi św. Mikołaja, która do dziś wznosi się na rogu ulic Krasnogwardyjskiej i Pokoju. Na chrzcie świętym dano mi imię Ałmaz. Imię obecnie rzadkie i zapoznane.
Starzec rozkasłał się. Kaszel wstrząsał jego wielkim i już najwidoczniej zupełnie pustym wewnątrz ciałem.
— Heleno Siergiejewno, czy można się czegoś napić? — zapytał wreszcie.
Szuroczka pobiegła do kuchni, przyniosła szklankę zimnego mleka. Starzec wypił je i niespiesznie otarł wąsy niebieską chusteczką.
— Jako małego chłopca oddano mnie na służbę do kupca Tomiły Pierfiriewa, człowieka ogromnie skąpego i złodziejowatego. Kupiec bił mnie bez litości. Rosłem jednak na silnego dzieciaka, chociaż mięso widywałem jedynie z okazji wielkich świąt cerkiewnych. Pamiętam, chodziły wtedy słuchy o Polakach, którzy wzięli Moskwę. Polacy do nas wprawdzie nie dotarli, ale i tak niepokój był wielki.
Starzec mówił wolno, starając się wydarzenia z XVII wieku ubrać we współczesne, zrozumiale dla słuchaczy słowa. Jakby już sam nie bardzo wierzył w to, że te wydarzenia kiedyś miały miejsce. Sam sobie wydawał się kłamcą i natrętem — co tych ludzi obchodzi hałaśliwy rozgwar rynku, jąkający się diak z „gramotą” w rękach, co tych ludzi może obchodzić zadeptana na śmierć żebraczka i potrójne stonce, złowieszczy znak na niebie. Czy coś takiego istotnie się wydarzyło, czy też po prostu widział to w kinie trzysta lat później?
— Komu się nudzi, może sobie pójść, wcale nie nalegam, żebyście mnie słuchali — powiedział nagle ze złością. Wciąż mu się wydawało, że widzi na twarzach obecnych ironiczne uśmieszki.
Nikt się nie odezwał. Prowizor Sawicz zdawał sobie sprawę z tego, że należy zażądać dowodów, gdyż w przeciwnym razie sytuacja stanie się nieznośna. Jej nierealność została spotęgowana przez to, że po raz pierwszy od wielu lat w jednym pokoju zetknęły się Wanda i Helena.
Starzec milczał i omiatał wszystkich przenikliwym wzrokiem. Ucichło skrzypienie krzeseł, ustał ruch, skończyło się porozumiewawcze zerkanie.
— Kiedyś złapałem gospodarza na fałszowaniu miary, a było to przy ludziach. Blizny do dziś jeszcze zupełnie się nie wygładziły, tak mnie skatował. Ale to nic, jakoś się wykaraskałem i przy okazji zyskałem przydomek „Bity”. Tak mnie nazwali. A więc, Ałmaz Bity. Inna rzecz, że imię i nazwisko zmieniałem wielokrotnie, a w radzieckim dowodzie osobistym figuruję jako Bitów. To zresztą nie jest ważne. Podrosłem, uciekłem z Wielkiego Guslaru i tak zaczęły się moje wieloletnie wędrówki. Najpierw przystałem do kupców, którzy szli na Syberię. Młody byłem i w wiele rzeczy się wplątywałem. Gdybym opowiedział wszystko, wyszłoby z tego długa powieść z wieloma przygodami.
Doszedłem z Kozakami do Ziemi Kamczackiej, bywałem również w Indiach, a kiedy wróciłem do Rosji, dobiegałem już pięćdziesiątki i cieszyłem się pewną sławą jako człowiek odważny i miłujący prawdę. Jeśli ktoś z was ma dostęp do archiwów, to może tam znaleźć, jeśli ocalały z licznych pożarów, dokumenty wspominające moje sprawy i wyprawy, a nawet łaski carskie, które na mnie spłynęły. Był w tych latach wzajemny ucisk, chełpliwość, smutek i rozpacz. Ruszyłem wtedy na południe, na Zaporoską Sicz. Zostałem pułkownikiem wojska zaporoskiego i myślałem już, że dokonam swego żywota w wyprawach i bojach, ale pewnego razu wydarzyło się coś takiego…
Starzec Ałmaz przerwał swą mowę, pomilczał chwilę, popatrzył wokół i poczuł się usatysfakcjonowany. Słuchacze zainteresowali się., poddali hipnozie suchych zdań, zdań krótkich i powściągliwych.
— Nie zdarzyło się wam przypadkiem słyszeć nazwiska Briuchowiecki, Iwaszka Briuchowiecki? Pani też nie, Heleno Siergiejewno? To zrozumiałe. Ten człowiek zapadł w niepamięć i znany jest jedynie historykom — specjalistom. A wszak w moich czasach jego imię zarówno na Siczy, jak i na całej Rusi było nader znamienite. Dla ludzi był on hetmanem zaporoskim, a dla mnie — bezpośrednim zwierzchnikiem.