Выбрать главу

Wzywa mnie kiedyś ów Briuchowiecki do siebie i powiada: „Jest dla ciebie, Ałmazie Fiodotowiczu, sekretne i pilne zadanie. Zaszczycił mnie car gramotą, rozkazał wysłać zbrojnych, żeby starca Meletija w bezpieczne okolice odprowadzić. Posłałem ich, tylko że oni oskubali starca i wszystko, co miał przy sobie — sześć wozów i gramoty zamorskie — zabrali. Teraz car się gniewa. Gdzie, pyta, zagrabione dobro. Już drugi dzień siedzi u mnie poddiaczy Tajnej Kancelarii, Porfiriusz Ołowiennikow, pokazuje spis mienia i rozkazuje zwrócić. Grozi. Poradź, Ałmaz, co robić?” Od razu zrozumiałem, że Iwaszka Briuchowiecki kręci, bo grabieżcy na pewno szczodrze się z nim podzielili. A komu chciałoby się oddawać dobytek? Pytam go więc:

— A gdzie są gramoty? Wątpliwe, żeby car wysłał Ołowiennikowa, człowieka sprytnego, tylko po jakieś tam sześć wozów,

Briuchowiecki z początku zapierał się, twierdził, że niby nie wie, gdzie są gramoty, że nawet o nich nie słyszał. Potem niby sobie przypomniał i przyniósł. Jak dziś pamiętam: rzeźbiona szkatuła, a w niej zwitki i pojedyncze karty. Zażądałem trochę czasu na przejrzenie. Briuchowiecki nie miał nic naprzeciw. Burknął tylko, że wezwie mnie rano. Z tym wróciłem do swego domu.

”Wydaje mi się, że gdzieś natknąłem się na nazwisko tego Briuchowieckiego” — pomyślała Helena Siergiejewna odganiając od twarzy papierosowy dym.

Standal zaczął się nudzić. Kręcił się na krześle i zerkał na Szuroczke, ale bał się do niej odezwać. Udałow niańczył złamaną rękę — widocznie go bolała. Grubin słuchał uważnie i oczyma duszy widział butnego hetmana, u którego pod drzwiami siedzi moskiewski poddiaczy z Tajnej Kancelarii.

— Wezwałem pewnego skrybę, Greka, nie pamiętam już, jak się nazywał. Razem z nim odczytałem gramoty. A były to gramoty bardzo interesujące — wschodni patriarchowie uznawali w nich nieograniczoną władzę cara Aleksego. A Nikona, patriarchę ruskiego, stawiali niżej od cara. Gramoty były niezmiernie ważne i poddiaczy nie na darmo tracił czas. Car chciał skończyć z Nikonem, ale nie ważył się sam pozbawić go patriarszej godności. Wysyłał posłów do Jerozolimy, do Antiochii, jednał sobie tamtejszych patriarchów, prosił ich o pomoc. Wśród papierów znajdowała się pewna kopia, która mnie szczególnie zainteresowała. Była to kopia gramoty samego Nikona, który wyklinał w niej cara i bojarów gnębiących naród, głosił prawdę i sprawiedliwość, uskarżał się na carską samowolę, groził wojną. I tę właśnie kopię carscy posłowie wozili na Wschód, aby pokazać patriarchom, jaka czarna owca zakradła się do ich owczarni. Ta gramolą bardzo współgrała ze stanem mojego ducha. Od wielu lat szukałem sprawiedliwości i oto teraz ta sprawiedliwość, przepisana przez skrybów, wygłoszona przez wielkiego człowieka, który wystąpił przeciw carowi i bojarom — leży przede mną. Nie orientowałem się wówczas w zamiarach patriarchy i postanowiłem, że gdy tylko żyw będę i ujrzę starca, poproszę go o wskazanie mi słusznej drogi.

Rano poszedłem do Iwaszki Briuchowieckiego i poradziłem mu: „Oddaj, powiadam, coś z tego, co zabrałeś, jakiś drobiazg. Ale te cztery gramoty, napisane przez patriarchów, koniecznie zwróć. Wtedy car cię poniecha. Powiedz, że wszystko Kozakom odebrałeś, złożyłeś w cerkwi, a cerkiew spłonęła”. Iwaszka dopytuje się: „A ujdzie mi to na sucho?” „Ujdzie” — powiadam.

Briuchowiecki tak też i zrobił. Poddiaczy, gdy tylko zobaczył patriarsze gramoty, od razu ożył — po nie właśnie jechał.

Starzec rozgadał się. Głos mu okrzepł i stał się dźwięczniejszy. Wymachiwał laską niczym buławą lub szablą, zapomniał o słuchaczach, nie oni mu teraz byli w głowie.

Sucha relacja nabierała życia, zakurzone imiona przekształcały się w ludzi.

— Rwałem się do Moskwy, ale dotarłem tam dopiero za jakieś dwa, trzy lata, kiedy już do niej podjeżdżali przez Gruzję, a potem Wołgą, zwołani przez cara patriarchowie, żeby sądzić Nikona, unicestwić go. Briuchowiecki również wtedy pojechał do Moskwy, z hołdem, i udało mi się przez podstawionych ludzi nawiązać kontakt z Nikonem.

W owym czasie groziło mu już zesłanie do północnego klasztoru, pokuta w charakterze zwykłego mnicha, ale starzec nie poddawał się, nie uważał walki za przegraną. Mówiąc językiem współczesnym, miał jeszcze mocne plecy. Właśnie na nich się opierał. A z drugiej strony zwrócił uwagę na naród. Może nawet nie z miłości do niego, ale co miał robić? Przegrał kampanię. Mnie Nikon umieścił w pewnym klasztorze, gdzie nazwano mnie starcem Siergiejem. Szablę jednak jeszcze potrafiłem w ręku utrzymać. Siedzenie w klasztorze nużyło mnie, chociaż Nikon czynił mi wielkie nadzieje — zbliża się, powiadał, nasz czas. Posłużysz jeszcze, mówił, Ałmaz, słusznej sprawie.

— Wytrzymajcie jeszcze trochę — powiedział nagle starzec pojednawczym tonem, zwracając się do Grubina, który wyjął notes i zaczął w nim coś pisać. — Jeszcze tylko kilka słów. Zaraz przejdę do sedna sprawy. Bez tego, co opowiedziałem, nie pojmiecie mojego stanowiska i moich losów.

— Ja po prostu robię notatki — powiedział Grubin, ale zamknął zeszycik.

— Z południa, znad Wołgi, nadeszły wieści, że powstał Stieńka Riazin. Nie mógł darować Dołgorukiemu śmierci swojego brata Iwana, śmiały był człowiek, i chociaż Prozorowski, wojewoda astrachański, w imieniu cara obiecał mu wybaczenie dawnych grzechów, ruszył wzdłuż Wołgi, postanowił obalić władcę. Myślał, że wtedy ludzie zaczną dobrze żyć. Kiedy u nas w klasztorze zaczęli o tym przebąkiwać, zrozumiałem, że nie dziś to jutro wezwą mnie do Nikona. Był wówczas Nikon zwyczajnym mnichem pohańbionym, uwięzionym w klasztorze św. Feraponta, tutaj na naszej Wołogodzkiej Ziemi. Ale w klasztorze znali go i lękali się jego potęgi, bo mógł jeszcze wiele. Wezwał mnie i powiada: „Ty, Kozaku Ałmazie, idź do Stiepana Timofiejewicza nad Wołgę. Beze mnie Stiepan sobie nie poradzi. On sam to wie, bo słyszałem, że jest wśród jego łodzi barka obita czarnym aksamitem — rozpuścił Stiepan plotkę, że ja w tej barce płynę. Pojedź tam, rozejrzyj się, będziesz niby moim posłem”. Pobłogosławił mnie Nikon i poszedłem nad Wołgę. Byłem właśnie w Astrachaniu. kiedy Prozorowskiego rzucili w bystrzynę, zdobywałem Carycyn i pod Symbirskiem z wojskiem stałem. Wszystko było. Tylko, rzecz jasna, sukienkę zakonną zrzuciłem i chociaż wołali mnie po dawnemu starcem Siergiejem, biłem się po kozacku. Wtedy właśnie poznałem Milicę.

Ałmaz wskazał wężlastym palcem staruszkę, drzemiącą w kącie z kotką na kolanach. Wszyscy posłusznie obrócili się w jej stronę.

— Była ona wówczas, a zresztą jest do dzisiaj, księżniczką, o której ludzie śpiewają znaną pieśń. Że niby ją Stiepan Timofiejewicz za burtę do Wołgi wrzucił.

— Oj — westchnęła Szuroczka Rodionowa.

— Nie budźcie jej — powiedział Ałmaz, chociaż nikt nie zamierzał budzić Milicy Fiodorowny. — W pieśni mówi się, ie Stiepan Timofiejewicz wyrzucił ją za burtę, ale to nieprawda. Odgrażał się, nawet przysięgał, żeby uspokoić zazdrosnych Kozaków. Ale przecież nie był bandytą. Był on już w owym czasie mężem stanu, armię za sobą prowadził. Incydent wprawdzie był, przyznaję to. Znajdowałem się wówczas na tej samej barce, co Stiepan. Mocno się kłóciliśmy, bo były między nami wielkie różnice zdań. Na to akurat przyszli niektórzy dowódcy — Symbirsk już niedaleko, powiadają, a tam ślubna małżonka oczekuje. Niedobrze będzie, powiadają, jeśli z dziewką się tam zjawicie, morale wojsk ucierpi. Dziewka nie rozumiała ani słowa po rusku. Zresztą nazywała się zupełnie inaczej niż dziś. Tylko oczyskami swoimi strzelała na wszystkie strony, zawracała Kozakom w głowach. Stiepan zaklął i rozkazał mnie, jako starcowi, człowiekowi pewnemu, zabrać ją w nocy I przewieźć na czarną, nikonowską barkę. Na niej właśnie płynęła. A w Symbirsku umieściliśmy ją w pewnym domu. A ty, kudłaty, nie szczerz zębów. Jeśli wszystko pójdzie jak należy, jutro jej nie poznacie. Była pierwszą pięknością w Persji i tutaj też będzie pierwszą pięknością.