Выбрать главу

— Pij _ powiedział bezdźwięcznie sąsiad i wyciągnął dłoń, w której jak rosa na liściu perliła się woda. W malutkim człowieczku nie było zła i wrogości. Ałmaz pochylił głowę i zlizał rosę.

— Na dybach cię męczyli? — zapytał sąsiad.

— Umrę — odparł Ałmaz. — Sam car z rana się do mnie zabierze.

— Jesteś buntownikiem? — zapytał sąsiad. — Ze Stieńką zbójowałeś?

— To nieważne — odparł Ałmaz. Podejrzewał, że tajni diakowi podstawili mu swoje ucho.

— Nie obawiaj się — powiedział człowiek. — Znam twoje myśli. Możesz mnie uważać za medyka z Ziemi Frazińskiej. Oskarżyli mnie o czary, ogniem torturowali, nogi łamali. Znam sekret, jak stąd uciec, ale nie mam nóg.

Ałmaz długo żyt na tym świecie i wielu rzeczy się napatrzył. We Frazińskich Ziemiach, w niemieckich, cudów jest wiele. Sam Ałmaz w Indiach był, Turcję widział, ale w cuda, rzecz oczywista, wierzył.

— Opowiedz mi o sobie — błagał sąsiad. — Nie musisz słowami, myśl tylko, ja zrozumiem.

Oczy zaglądały w duszę, oświetlały ją zielonkawym ogniem, wypatrywały, co ukrył, a ukrył Ałmaz w swojej opowieści niewiele, tylko to, co dotyczyło patriarchy Nikona. To niechaj sąsiad sam wyczyta — czy to nieczystą siłą, czy to zwykłymi czarami.

Czasami sąsiad prosił o powtórzenie, wypytywał o szczegóły, ciekawił się, jakby nie był skazany, podobnie jak Ałmaz, na niechybną śmierć. Opowieść go zadowoliła. Mówił, że zabłysła mu nadzieja, że poszczęściło mu się, iż sąsiadem jest Ałmaz. Na nic już nie liczył, utracił wiarę, czuł bliską śmierć.

Z lochów Tajnej Kancelarii nie ma ucieczki, Ałmaz dobrze o tym wiedział. Nikt jeszcze stąd nie uszedł. Może mafy człowiek stracił rozum, a może zna tajemne słowo.

— Nie — powiedział sąsiad. — Nie znam słowa, ale widzę przez ściany. Nie dopytuj się, jak, bo nie odpowiem, nie zdołasz tego zrozumieć.

Ałmaz nie upierał się. Wierzył w sekretne i dziwne rzeczy, ale czarowników unikał. Może naprawdę człowiek patrzy wskroś ściany, jeśli mu to dane.

— Tutaj w jednym miejscu ściana jest cienka — powiedział człowiek. — Na jedną cegłę. Zamurowane drzwi. W dawnych czasach było przejście, ale widać po pożarze zarzucili je, zamurowali. Pod Kremlem w różnych miejscach są wykopane przejścia i piwnice, tak wiele, że niektórych nawet nie znajdziesz. Carowie już od dawna tu mieszkają, a wszystkim władcom potrzebne są sekretne miejsca, skrytki i więzienne lochy.

Za kratą przeszedł strzelec. Zajrzał w ciemność, niczego nie dostrzegł, zawołał:

— Starcze Siergieju, Starcze Siergieju, żyjesz? Ałmaz jęknął przeciągle.

– Żyje — powiedział strzelec. — Z samego rana medyka przyprowadzą jak do jakiego bojara.

Roześmiał się.

— Jak do bojara — powtórzył i ruszył dalej.

— A jak my ten mur rozbierzemy? — zapytał Ałmaz.

— Ciszej, nie mów językiem — odezwał się wewnątrz głowy sąsiad. — Myśl, a ja wszystko rozumiem.

— Nie przywykłem tak.

— Jeszcze wczoraj obluzowałem cegły. Wyciągniesz mnie, poniesiesz. Cegły ułożysz na miejscu. Może nie od razu się spostrzegą.

— Zgadzam się — powiedział Ałmaz, gdyż był człowiekiem trzeźwym i rozumiał, że jeśli nie ucieknie nocą, czekają go nowe męczarnie, po których śmierć wyda się wybawieniem.

— Czekaj — usłyszał głos rozlegający się w głowie.

Człowiek, opierając się na łokciach, powlókł bezwładne ciało ku przeciwległej ścianie i od jego bólu, który niechcący przekazywał Ałmazowi, starcowi zawirowało w głowie.

— Czołgaj się tutaj, tylko nie hałasuj — rozległ się rozkaz. Ałmaz zbliżył się i wymacał szczupłe ciało. Człowiek chwycił jego rękę i uniósł ku ścianie. Jedna cegła już była wyjęta, a druga się chwiała.

— Silniej ciągnij — słyszał Ałmaz. — Wyjmuj je. Zaprowa jest stara i łatwo się kruszy. Ja będę przekładał.

Znów przeszedł strzelec, głośno tupiąc butami. Widocznie zziąbł w lochu.

— Czeka na zmianę warty — powiedział sąsiad. — Myśl! o tym, jak by się rozgrzać. Myśli, że przez noc umrzesz. Medyka nie trzeba będzie wzywać, co i dla ciebie lepiej. Dobry człowiek.

Ałmaz skinął głową na znak zgody. Strzelec chciał, żeby starzec jak najszybciej przestał się męczyć.

Ałmaz wyjmował cegły ze ściany, a sąsiad odkładał je na bok. Obmacał dziurę — była wąska, ale da się przeleźć. Sąsiad trącił go w plecy, bo odgadł, o czym Ałmaz myślał. Ałmaz przecisnął się przez dziurę. Ciągnął stamtąd chłód i mrok, katownie Tajnej Kancelarii w porównaniu z nim wydawały się ciepłym rajem. Ręce zapadły się w lodowate błocko, a ramiona zdrętwiały. Człowiek popychał z tylu, ale że był słaby, niepotrzebnie się starał. Własny oddech wydawał się Ałmazowi wyciem wiatru w kominie, chrypliwym i dudniącym.

— Naprzód, wysil się jeszcze trochę, już niewiele zostało. Tam jest wolność!

Słowa człowieka, jego namowy łomotały w głowie jak krew i Ałmaz gmerał rękami w błocku, ciągnął swe nieposłuszne ciało, które wreszcie przeważyło… Głowa upadla w smród i ziąb, wstręt i przerażenie przydały sił. Odpoczął nieco, wyciągnął nogi z dziury i uniósł się, żeby zetrzeć smrodliwą maź z twarzy.

— Mnie weź, nie zapomnij — błagał człowiek.

Ale Ałmaz nawet nie myślał zostawić towarzysza w biedzie, towarzysza, który wskazał mu drogę do wolności. Ałmaz nigdy nie zawiódł ludzi. Widocznie człowiek odgadł jego myśli, bo ucichł i pokornie czekał, aż Ałmaz odpocznie, wsunie ręce do dziury i wciągnie go — słabego, bezsilnego, nieważkiego — do czarnego tunelu.

Ałmaz wyprostował się, krzywiąc się z bólu i wściekłości na swe nieposłuszne członki. Sklepienie było niskie i musiał się pochylić, a spadające z góry lodowate krople wody parzyły poranione plecy. Człowieka wziął na ręce niczym niemowlaka — na barana nieść go nie mógł, chociaż to poręczniejsze, bo dokuczały pokrwawione plecy. Po paru krokach przełożył go pod pachę, aby wolną ręką wymacywać drogę w ciemności. Nie było to zresztą potrzebne, bo człowiek podpowiadał, dokąd iść, gdzie zawracać, gdyż niczym kot widział w mroku. Ałmaz już się nie dziwił, nie miał sił na zdziwienie, szedł więc, potykał się, ślizgał w błocie.

Dotarli do podziemnej komory. Strop poszedł do góry i można się było wyprostować. Pomacał ręką wokół siebie — szkatuły, kufry. Widać jakieś zapomniane bogactwa.

— Nie — powiedział człowiek — to są książki, kroniki, gramoty. Stare. Zostały z czasów cara Iwana.

— Nie słyszałem, żeby car bawił się książkami — powiedział Ałmaz.

— Interesował się — powiedział człowiek. — Tu są ukryte wielkie bogactwa. Tajemnice państwowe. Wielu już ich szuka, ale nie znajdą. Z ziemi lochy są niewidoczne.

Daleko z tyłu wzmocniony gardzielami przejść, jak trąbami bojowymi, rozległ się hałas. Splatał się w zwarte dudnienie, cichł, rozpadał się na poszczególne głosy.

— Spostrzegli się, zauważyli, że nas nie ma — powiedział człowiek. — Teraz nie znajdą. Zanim odważą się wejść do podziemia, zanim przez nie przebrną, my już będziemy daleko.

…Wyszli przez na poły zawalony śmieciami, peten nietoperzy i szczurów podziemny korytarz, który kończył się na przeciwległym brzegu rzeki Moskwy, opodal Kadaszewskiej Słobody. Kupa zetlałego drewna i trochę kamieni — oto wszystko, co pozostało po kapliczce, ukrywającej pradawne podziemie. Świtało. Jakiś chłopak pędził konie z nocnego pastwiska, a z przeciwka, ledwie majacząc we mgle, szła baba z wiadrami. Po lewej były ogrody, w których nawoływali się stróże, strzegący carskiego dobra. Z mgły, niczym dzidy, wyłaniały się dzwonnice kadaszewskich cerkwi. Było spokojnie i nawet psy nie szczekały, nie zakłócały ludziom snu w taką zwyczajną noc.