— Pójdziemy brzegiem — powiedział człowiek. — Wiem, gdzie jest łódka.
Dopiero teraz Ałmaz mógł przyjrzeć się swemu towarzyszowi. Ból w nim, zbitym i storturowanym, był wielki. Przez strzępy odzienia przeglądały rany i siniaki, ręce były tak poorane, jakby ktoś z nich ściągnął skórę, a i w twarzy nietknięte pozostały jedynie oczy. W porannym brzasku utraciły koci blask i wewnętrzne światło, i teraz były niebieskie i bezdenne jak powietrze. W tych oczach kryła się myśl i męka.
— Pocierp trochę — powiedział człowiek. — Donieś mnie.
— Pewnie — powiedział Ałmaz i nawet się uśmiechnął, pomyślawszy, że sam też jest straszny i obrzydliwy.
— Co prawda, to prawda — powiedział człowiek. Ałmaz wprawnym już ruchem wsunął go sobie pod pachę, przy czym jego połamane nogi ciągnęły się niemal po ziemi, rozsuwały wysoką przybrzeżną trawę.
Łódka była tam, gdzie być miała. Człowiek znów miał rację, i wiosła, zapomniane lub umyślnie zostawione, leżały w dulkach. Po godzinie dotarli do lasu i tam przeleżeli cały dzień, ukrywszy łódź w trzcinach.
Ałmaz nazbierał jagód, zjadł parę syrojadek. Jego towarzysz nic nie chciał jeść, tylko pił wodę, lecz nie z rzeki, jak Ałmaz, ale z własnych dłoni, jak w Tajnej Kancelarii, kiedy poił tą wodą-rosą swojego sąsiada.
Potem znów szli, obchodzili wsie, szli bez wytchnienia i dopiero następnego dnia rano ledwie żywi dobrnęli do jaru, w którym przykryte pożółkłymi gałęziami stało coś niewidzianego, niesłychanego, coś, co przypominało arkę. i wtedy całkowicie wyczerpany padł, bez przytomności, na ziemię u końca podróży.
Ocknął się wewnątrz arki, na miękkim posłaniu, w świetle słońca, chociaż arka nie miała okien. Leżał nagi, pokryty dekoktami i maściami. Jego towarzysz, przebrany w inne odzienie, kuśtykał dokoła niego na własnej roboty kulach, uśmiechał się cienkimi wargami, mamrotał po swojemu i cieszył się. Przekonywał Atmaza, że nie jest siłą nieczystą, tylko wędrowcem. Ale Ałmaz go nie słuchał, gdyż jego starcze członki nie chciały żyć i znosić takich mąk, i trzęsły się w gorączce, która mąciła rozum.
— No cóż — usłyszał resztką świadomości — trzeba będzie uciec się do środków ostatecznych.
Może wędrowiec powiedział inaczej, tego Ałmaz nie był pewny, gdyż znów ogarnął go ni to sen, ni to śmierć, a we śnie trzeba było za wszelką cenę trzymać się burty łodzi, bo jeśli ją wypuścić z rąk, wtedy zabierze człowieka wołżańska fala i rozbije go o stromy brzeg. Ale Ałmaz zdołał się utrzymać i kiedy ponownie się ocknął, nadal w tej samej arce, człowiek powiedział do niego:
— Lękałem się, że twoje serce nie wytrzyma. Ale jesteś silny i serce wytrzymało.
Nie miał już lasek i biegał żwawo. Widocznie minęło wiele czasu.
— Nie — powiedział człowiek, znów odgadując myśl Ałmaza. — Minął zaledwie jeden dzień. Popatrz na siebie.
Podał Ałmazowi okrągłe zwierciadło, z którego spojrzała nań młoda twarz — znajoma i nieznajoma zarazem. Ałmaz pomyślał w pierwszej chwili, że to portret, malowany wizerunek, ale człowiek wciąż się tylko śmiał i kazał patrzeć w zwierciadło, i wtedy Ałmaz pojął, że stal się młody…
— To byłoby wszystko — powiedział starzec i znów sięgnął po papierosa. — On odleciał do swoich. Nie miałem wówczas pojęcia, kim on jest, czym jest jego arka i skąd pochodzi, i tłumaczyłem sobie wszystko najprościej — duch, najpewniej posłaniec boży. Zostawił mi wszystkie medykamenty przywracające młodość i kazał przysiąc, iż dochowam tajemnicy, bowiem jest jeszcze za wcześnie, aby ludzie o czymś takim wiedzieli, i odleciał. Na odjezdnym kazał mi korzystać z eliksiru i czekać na niego, obiecał też wrócić za sto lat i odnaleźć mnie. Czekałem ponad sto lat. Nie wrócił. Może coś się stało, a może jeszcze przyleci. Raz naruszyłem jego zakaz. Byłem w Symbirsku, odszukałem swoją przyjaciółkę Milicę i przywróciłem jej młodość. A od tej pory, gdy tylko siebie odmładzałem, zawsze przyjeżdżałem do niej — gdziekolwiek by była. I to wszystko. Możecie mnie ganić za skrytość, możecie chwalić. Jednak wkrótce minie trzysta lat, a przecież nawet Milica do dziś nie wiedziała, dlaczego dzieją się z nią takie czary. Myślała, że to moja zasługa. Ale gdzież tam…
Starzec zamilkł. Zmęczył się. Słuchacze powracali do XX wieku, wymieniali ukradkowe spojrzenia, kręcili głowami, ale nie było w nich niewiary. Historia była zbyt dziwna, a i staruszek w dodatku nie miał powodu zmyślać po nocy baśni i opowiadać ich ludziom, którzy w bajki nie wierzą.
Milica wciąż drzemała w fotelu z kotką na kolanach. Jej głowa opadła na pomarszczone ręce.
— Jeśli tak było istotnie, to Przybysze nie są mitem — powiedział Standal.
Misza pierwszy przerwał milczenie, które zazwyczaj następuje po długim referacie, kiedy to słuchacze muszą dopiero zebrać myśli i pisać notatki, posyłane później do prezydium.
— No i jak, dacie mi teraz wypić moją dolę? — zapytał starzec. — Wszystko opowiedziałem jak na świętej spowiedzi. Młodość nie jest mi potrzebna do zabawy, tylko do załatwienia poważnych spraw, i dla Milicy również proszę. Ona mi wierzy.
— Wcale nie spałam — powiedziała nagle Milica Fiodorowna. — I wszystko, co tu Miły Przyjaciel opowiadał, mogę potwierdzić pod przysięgą. Wcale nie chcemy zachować monopolu na eliksir. Nieprawdaż?
Starzec skinął głową.
— Może ktoś z obecnych tu dam i kawalerów zechce się do nas przyłączyć?
14
Człowiek jest istotą rozumną. Rozum mówi mu, że popełnia błędy. Chciałby je naprawić, ale zawsze jest na to zbyt późno. Cokolwiek by zrobił, jeśli przeoczył właściwą porę, na poprawki jest za późno, i dlatego w każdym człowieku drzemie chęć odwrócenia biegu czasu.
Gdy człowiek jest jeszcze mały i chodzi do przedszkola, pragnie wrócić do przeszłości i nie jeść tych przeklętych cukierków, za które dostał lanie. W szkole, gdy nieco wydorośleje, pragnie cofnąć się o dzień i wykuć astronomię od strony 18 do 19 i w ten sposób uniknąć dwójki.
Im dalej, tym gorzej. Człowieka zaczyna prześladować nieodwracalność nieopatrznie wypowiedzianych słów, przegapionych spotkań, mimowolnych i umyślnych oszustw, niepotrzebnych półprawd, zlekceważonych możliwości. W którymś momencie nieodwracalność przekształca się w życie, które skręciło w niewłaściwą stronę. Dokładnie widzi się zakurzone rozdroże i ogromny kamień z napisem; „W tę stronę nie idź, tutaj się nie pchaj, tu nie zaglądaj!” Ktoś inny poszedł, wepchnął się, zajrzał, nie posłuchał wskazówki na drogowskazie — i wygrał. A ty nie.
Najczęściej ludzie przyzwyczajają się, godzą z sytuacją, jakoś dociągają do grobu. Postronnemu obserwatorowi może się wydać, iż są zadowoleni z życia. A gdy zajrzeć nieco głębiej, to okaże się, że niemal każdy, gdyby tylko miał możliwość, powróciłby na rozdroże, przeżyłby swe życie od nowa, korzystając z własnych wieloletnich doświadczeń, naprawiłby błędy, odwróciłby nieodwracalne. Ludzie czynią to w marzeniach i we śnie. W języku ludzkim istnieje nawet tak zwany tryb warunkowy, posługujący się słówkiem „gdyby”. Ów tryb nie trafiłby do gramatyki, gdyby ludzi nie męczył ten odwieczny problem.
Sto tysięcy lat temu pierwszy pitekantrop przemienił się w człowieka. Przeżył swe krótkie życie i pomyślał: gdyby zacząć wszystko od początku… i umarł. Wcześnie umarł. W owych czasach ludzie żyli bardzo krótko — rodzili potomstwo i ustępowali mu miejsca. Od tej pory ludzie nauczyli się żyć nieco dłużej i dzięki temu mogli częściej i z większą zaciekłością powtarzać: „Gdyby… gdyby… gdyby…”