Udałow skrzywił się boleśnie i wolno wyciągnął zza siebie wielką polietylenową torbę z żałosnymi resztkami plastykowej rakiety.
— Oj! — powiedziała Szuroczka. — Co się stało?
— Proszę wymienić! — powiedział Udałow. — Wybrakowana!
— Nie rozumiem.
Szuroczka odłożyła książkę i zapomniała o mieście Jerycho.
— Nie widzicie czy co? — tym samym gniewnym głosem zapytał Udałow.
Szuroczka nie wiedziała, że mówi tak dlatego, iż jest nieśmiały i zdaje sobie sprawę z niesłuszności swoich roszczeń, więc obraziła się:
— Ja wam, obywatelu, czegoś takiego nie sprzedawałam. Wando Kazimirowno!
Korneliusz całkiem już się speszył i wrzasnął:
— Dajcie mi książkę zażaleń!
Chciał zsunąć słomkowy kapelusz na tył głowy, ale zrobił to zbyt energicznie i kapelusz odleciał. Udałow pobiegł za frunącym kapeluszem.
— Proszę nas dobrze zrozumieć — powiedział Grubin. — Rakieta była wybrakowana już wtedy, kiedy wydarzył się incydent.
Podeszła Wanda Kazimirowna, dyrektorka domu towarowego, niewiasta postawna, tęgawa i energiczna, żona prowizora Sawicza.
— Taki towar — powiedziała do Grubina z ironicznym uśmieszkiem — należy odnosić do składnicy odpadków, a nie do sklepu.
Babcie usłyszały rozmowę i weszły do wnętrza. Jedna z nich powiedziała:
— Wstydziliby się czymś takim handlować. Inna zapytała:
— Bluzki dziś będą dawać?
— Tylko spokojnie — powiedział Grubin. — Zaraz pani wszystko pokażę.
Wyjął z torby dwie połówki rakiety, złożył je w strączek i pokazał Wandzie Kazimirownie:
— Widzi pani pęknięcie w tylnej części? Właśnie z tym pęknięciem sprzedano nam towar.
W tylnej części rakiety było kilka pęknięć i znaleźć to właściwe było niełatwo. Szuroczka zapłonęła świętym oburzeniem.
— Nabijacie się ze mnie czy co? — zapytała.
— Alkoholik! — oświadczyła jedna ze staruszek.
— Tu jest paragon — powiedział Korneliusz podchodząc do lady. Kapelusz trzymał pod pachą. — Kupowaliśmy nie dalej niż wczoraj i dlatego mam jeszcze paragon. Przyszedłem do domu i zobaczyłem pęknięcie.
— Jakie tam znów pęknięcie? — powiedziała Wanda Kazimirowna. — Szuroczka, nie denerwuj się. Zawiadomimy o wszystkim ich zakłady pracy. Przecież to nie jest rakieta, tylko wynik trzęsienia ziemi.
— Proszę nie zwracać uwagi na to, że rakieta jest połamana — powiedział Grubin. — To stało się znacznie później. A trzęsienia ziemi u nas się nie zdarzają. Ludziom należy ufać.
I właśnie w tym momencie w Wielkim Guslarze zaczęło się trzęsienie ziemi.
Z ulicy dobiegł głuchy łoskot. Ziemia uciekła spod nóg. Zatrzęsły się półki. Stosy talerzy, jakby rzucone przez niedoświadczonego żonglera, rozleciały się po sklepie. Filiżanki i czajniki rozpryskiwały się o lady, celuloidowe lalki i pluszowe misie zeskoczyły na podłogę, kolorowe chustki i powłoczki wzleciały w powietrze niczym czarodziej sicie dywany, a stojaki z garniturami i płaszczami zaczęły sunąć ku wyjściu, co sprawiało wrażenie, jakby chciały ewakuować się na ulicę śladem staruszek, które uciekły ze sklepu z wielkim krzykiem i płaczem. Porozbijane flakony perfum i wody kolońskiej wypełniły lokal niepowtarzalnym i fantastycznym bukietem aromatów. Z sufitu płatami opadał tynk.
Grubin jedną ręką chwycił przezroczystą torbę z resztkami wyrzutni rakietowej, drugą zaś podtrzymał chwiejącą się Szuroczkę Rodionową. Był jedynym, który nie stracił głowy.
— Zachować spokój! — krzyknął.
Korneliusz szybko naciągnął na uszy kapelusz, jakby tylko on mógł go uratować w minucie ciężkiej próby. Bujna wyobraźnia nakreśliła mu wizerunek spustoszonego przez żywioł Wielkiego Guslaru, ruiny wznoszące się przy zasypanych cegłami ulicach, szalejące pożary, jęki ofiar, płacz bezdomnych dzieci i starców. Ujrzał oczyma duszy, jak on, Korneliusz, idzie tymi ulicami, nie wiedząc, od czego zacząć, czując swą bezradność i zdając sobie z tego sprawę, że jako zwierzchnik przedsiębiorstwa budowlanego jest główną nadzieją zasypanych i bezdomnych. Ale nie ma sprzętu, nie ma rąk do pracy, panuje rozpacz i panika! I nagle nad głową rozlega się ryk samolotów odrzutowych, a na niebie białymi liliami rozkwitają spadochrony. To inne miasta nadesłały pomoc. Prefabrykowane domy, mosty i fabryki wolno opadają w dół i zajmują miejsca zaplanowane z góry w Centrali. Niczym manna niebieska sypie się z chmur kaloryczny zielony groszek, spadają na jezdnię, podskakują, deformują się, lecz nie pękają puszki skondensowanego mleka i sardynek. Pomoc nadeszła w porę. Korneliusz unosi głowę i wsłuchuje się w błogą ciszę.
Błoga cisza rzeczywiście nastąpiła.
Podziemne wstrząsy ustały równie niespodziewanie, jak się zaczęły. Ciężkie, katastrofalne milczenie ogarnęło dom towarowy i zatykało uszy niczym ryk odrzutowca.
— Opuścić pomieszczenie! — krzyknął ogłuszająco Grubin.
Rzucił na podłogę plastykową torbę, chwycił jedną z połówek rakietowego strączka, drugą wepchnął do ręki Udałowowi i pociągnął wszystkich za sobą, aby odkopywać domy i udzielać pomocy ludności. Korneliusz posłusznie biegł z tyłu, chociaż nic nie widział, bo na głowę opadł mu obrus, który nadał mu wygląd beduina lub angielskiego szpiega Lawrance'a.
Na szczęście nie trzeba było nikogo odkopywać. Klęska żywiołowa, która spadła na Wielki Guslar, nie była trzęsieniem ziemi.
O jakieś trzydzieści metrów od wejścia do sklepu jezdnia zapadła się i w dziurze tylnymi kołami utknęła załadowana ciężarówka do przewozu drewna. Kurz jeszcze nie zdążył opaść, kłębił się wokół samochodu, i migocąc w słońcu, nadawał całemu widokowi jakiś zagadkowy nieziemski charakter.
— Zapadlisko — powiedział spokojnie Udałow ściągając z głowy obrus i starannie go składając. Zapadliska zdarzały się w mieście dość często, gdyż Wielki Guslar był bardzo stary i obfitował w podziemne przejścia oraz w prastare piwnice.
— Znów masz pecha, Korneliusz — powiedział Grubin odrzucając ze złością połówkę rakiety. — Teraz nie ma mowy o żadnych reklamacjach. Będziesz musiał naprawiać jezdnię.
— A tu jak na złość kwartał się kończy — powiedział Korneliusz, po czym obrócił się do dyrektorki domu towarowego i dodał: — Wando Kazimirowno, skorzystam z waszego telefonu. Muszę ściągnąć koparkę.
Z tumanów kurzu wyłonił się blady, drżący z przerażenia kierowca ciężarówki. Poznał Udałowa i natychmiast na niego naskoczył:
— Towarzyszu dyrektorze — powiedział. — Jak długo jeszcze mamy ryzykować życiem? A co by było, gdybym wiózł szkło albo materiały wybuchowe?
— Zaraz materiały wybuchowe — wtrącił się Grubin. — Kto ci je powierzy?!
— Jak będzie trzeba, to się taki znajdzie — odparł kierowca, który właśnie zobaczył Szuroczkę, przestał dygotać i przybrał bohaterską postawę.
— Zapadlisko jak zapadlisko — powiedział Udałow. — Nie pierwsze i nie ostatnie. Zaraz wyciągniemy, dziurę zasypiemy i wszystko będzie jak w aptece. Skoczyłbyś na milicję, żeby postawili znak zakazu wjazdu. A autobus niech puszczą przez Krasnoarmiejską.
2
Helena Siergiejewna odgarnęła za ucho prosty kosmyk siwych włosów, zmrużyła oczy i wsypała do rondelka dokładnie pół szklanki kaszy manny z niebieskiej kwadratowej puszki, opatrzonej napisem „Cukier”. Mleko wzburzyło się, jakby kaszka okrutnie je oparzyła, ale Helena Siergiejewna zdążyła zamieszać w garnuszku srebrną łyżką, którą trzymała w pogotowiu.
Wania wjechał do kuchni czołgiem, zrobionym z tomu „Sowriemiennika” za rok 1863 i czterech pudełek po zapałkach.
— Nie potrzebuję twojej kaszy! — wrzasnął.