Misza Standal dyskretnie zapukał i wszedł do mieszkania. Był starannie ubrany, dystyngowany i nieco przypominał młodego Czechowa, przynoszącego do redakcji pierwsze opowiadanie.
— Czy zastałem Helenę Siergiejewnę? — zapytał Helenę Siergiejewnę.
Wania ogromnie ucieszył się z ignorancji gościa, szturchnął babcię w bok i powiedział:
— Ale głupi, babci nie poznał!
— Sensacja — powiedział cicho Standal. — Sensacja stulecia.
Chwycił się za nasadę nosa, jakby chciał zdjąć czechowowskie pincenez.
— Ho, hol — ryknął Ałmaz. — To ma być sensacja? Prawdziwa sensacja jest w tamtym pokoju!
Standal spojrzał na Almaza jak Hamlet na ducha swego ojca.
— I pan też? — zapytał.
— Ja też. Idź, idź. Szuroczka też tam jest. Na szczęście nie zmieniła się ani na jotę.
— A ja nie wziąłem aparatu! — zmartwił się Standal. — Wie pan, w głębi duszy…
— Szurał — zagrzmiał Ałmaz. — Młody człowiek do ciebie!
Misza uchylił drzwi do pokoju i natychmiast do kuchni wtargnął różnobarwny wodospad dźwięków. Standala powitano niczym spóźnionego, długo wyczekiwanego gościa, który nareszcie przybył na spotkanie absolwentów.
— Młody człowiek! Młody człowiek! — śmiała się dźwięcznie Milica. — Masko, znam cię, a teraz ty zgadnij, kim ja jestem!
— Trzeba nas nakarmić — powiedział Ałmaz zamykając drzwi za Miszą. — Tyle narodu. Masz kartofle?
— Zaraz przyniosę — odparła Helena.
— Sam to zrobię — powiedział Ałmaz. — Siła mnie rozpiera.
Wydostał worek z komórki i wycisnął go trzy razy jak sztangę, co wprawiło Wanię w nieopisany zachwyt.
Ałmaz zajrzał do dużego pokoju i przerywając na moment zabawę powiedział:
— Michał, masz tu dziesiątkę. Weź ją i skocz z łaski swojej do sklepu. Kup kiełbasy i co tam jeszcze trzeba na śniadanie. Pozostali nie powinni raczej włóczyć się bez potrzeby po ulicach. Żeby, znaczy, nie było tej sensacji.
— Pójdę z tobą — powiedziała Szuroczka. — Bo jeszcze kupisz nie to, co trzeba. Mężczyźni zawsze kupują nie to, co trzeba.
Grubin podał Miszy jeszcze jedną dziesiątkę.
— Nie oszczędzaj — powiedział. — Weź jakąś flaszkę, bądź co bądź mamy dziś święto.
— W żadnym razie — powiedziała Szuroczka. — Już ja dopilnuję, żeby tego nie było.
W jej głosie zabrzmiał suchy, ostrzegawczy ton, pewnie podsłuchany u matki.
— Kupcie szampana — powiedziała Helena Siergiejewna.
— Mam pieniądze — zwrócił się Misza do Grubina. — Nie trzeba.
Szuroczka i Misza wzięli wszystkie siatki i torby na zakupy, jakie tylko znalazły się w domu, i wyszli. Ałmaz obierał ziemniaki szybko i fachowo.
— Gdzie pan się tego nauczył? — zapytała Helena Siergiejewna. — W wojsku?
— Miałem trudne życie — odparł Ałmaz. — Przy okazji opowiem. Już od trzystu lat obieram kartofle po więzieniach.
Helenie Siergiejewnie wydało się, że za drzwiami rozległ się śmiech Sawicza.
Drzwi na dwór pozostały uchylone, bo „młodzi ludzie”, wybiegając po zakupy, zapomnieli je zatrzasnąć. Przez szparę wpadały promienie słoneczne, wąskim prostokątem kładły się na podłogę, i Helena dokładnie widziała każdą nierówność, każdą szczerbę w deskach. Do wnętrza wpadła osa i wirowała, połyskując skrzydełkami, tuż przy samych drzwiach, jakby nie mogła się zdecydować, czy warto ryzykować wyprawę w głąb ciemnej kuchni. Nagle osa wyprysnęła do góry i zniknęła, spłoszona ruchem za drzwiami. Świetlisty prostokąt na podłodze rozszerzył się i słońce dotarło do nóg Heleny.
W drzwiach ukazała się malutka sylwetka. Pod słońce nie można było dojrzeć, kto przyszedł. Helena Siergiejewna pomyślała już, że to któreś z siąsiedzkich dzieci, chciała więc podejść i zagrodzić mu drogę, bo jeszcze się przecież nie umówili, jak będą się zachowywać.
Malutka figurka zdecydowanie weszła do środka, a słońce przez moment złociło chłopięcy wicherek na czubku głowy. Dziecko zrobiło jeszcze jeden krok i nagle zamachnęło się nogą w wielkim buciorze i kopnęło wiadro z obranymi kartoflami. Wiadro przewróciło się, woda zalała kuchnię, a kartofle rozprysnęły się po kątach.
— Jak ci przyłożę! — powiedział groźnie Wania.
Ale niegrzeczny chłopczyk go nie słuchał, tylko biegał po kuchni i miażdżył buciorami ziemniaki, które pękały z głośnym chrzęstem i zamieniały się w białą maź. Chłopczyk płakał przy tym z wściekłości, a kiedy trafiał na słońce, jego prześwitujące uszy zamieniały się w malinowe łopaty.
— Kto za to będzie odpowiadał? — wykrzykiwał chłopczyk, starając się mówić basem. — Kto poniesie konsekwencje?
Ałmaz wolno wyprostował swe dwumetrowe ciało, bez pośpiechu, precyzyjnie i zwinnie wyciągnął rękę, chwycił dzieciaka za kołnierz, uniósł do góry i zbliżył do światła. Dzieciak wymachiwał nogami, a zawinięte rękawy koszuli opadły, zasłaniając mu dłonie, jakby ubrany był w bojarski kaftan szyty na wyrost.
— Popatrz, Heleno — powiedział Ałmaz, wolną ręką odwracając twarzyczkę chłopczyka do słońca. — Przyjrzyj mu się uważnie.
Chłopczyk zachłystywał się płaczem, z szeroko rozwartych ust wydobywały się urwane, niewyraźne, żałosne dźwięki, a różowy języczek dygotał jak w febrze.
— Poznajesz? — zapytał Ałmaz, a kiedy Helena pokręciła przecząco głową, powiedział: — Paskudna historia. Albo źle obliczyłem dawkę, albo on ma nietypowy organizm.
— To jest Udałow? — zapytała Helena, zaczynając w jasnowłosej główce rozpoznawać mięsistą męską twarz.
— A kto za to odpowie?! — darł się chłopczyk wyrywając się z rąk Ałmaza.
— Jesteś Korneliuszem? — zapytała Helena i poczuła, że zaraz się roześmieje. Żeby do tego nie dopuścić, nie naigrawać się z ludzkiego nieszczęścia, udała napad kaszlu.
— Nie poznaje mnie pani? — płakał chłopczyk. — Mnie teraz rodzona mama nie pozna! Postaw mnie na podłodze, bo dostaniesz! Kto za to będzie odpowiadał? Zaraz pójdę na milicję.
Gniew chłopczyka na nikim nie zrobił wrażenia, gdyż każdy widział przede wszystkim cieniutką dziecięcą szyjkę i wielkie uszy przeświecające w promieniach słońca.
— Grubin! — krzyknął Ałmaz. — Gdzie masz twoje protokoły? Trzeba ten wypadek odnotować.
— To okrutne z pana strony, Ałmazie Fiedotowiczu — powiedziała Helena.
Grubin już wszedł do kuchni i stanął tuż przy progu. Za nim, nie spędziwszy jeszcze uśmiechów z twarzy, wbiegli pozostali. Udałow na widok ich młodości i urody rozpaczliwie załkał.
— A ty znów miałeś pecha, Korneliuszu — powiedział że współczuciem Grubin.
22
Kiedy Korneliusz mówił, że pójdzie na milicję, nie była to czcza pogróżka. Już był w komisariacie.
Obudził go promień słońca, który przebił się przez zamknięte powieki i przyniósł ze sobą dojmujący niepokój.
Udałow otworzył oczy! przez chwilę leżał nieruchomo, gapił się na wymagający od dawna malowania sufit i usiłował zorientować się, gdzie jest i co się z nim dzieje. Potem, jak na taśmie filmowej puszczonej od tyłu, ujrzał swe przyjście do Heleny Siergiejewny, następnie kłótnię z żoną, a wreszcie opowieść starca i paskudną historię z zapadliskiem.
Obrócił się na bok. Połówka skrzypnęła, zachwiała się. W kącie obok pieca posapywał w swym łóżeczku malutki Wania… Udałow uniósł zagipsowaną rękę, a wtedy ku jego zdumieniu gips lekko zsunął się z niej i upadł na podłogę.
Ręka była malutka, cieniutka, dziecinna i słabiutka.
Z początku uznał to za sen, zamknął więc oczy i ponownie otwierał je wolniutko, powtarzając w duchu, że nie trzeba wierzyć snom. Ręka była na miejscu, tak samo maleńka.
Udałow zeskoczył na podłogę i ledwo zdołał utrzymać się na nogach. Postronnemu obserwatorowi mogło się wydawać, że wykonuje jakiś taniec wojenny — unosi ręce i nogi, wyrzuca je gorączkowo na boki, obmacuje kończyny i cale ciało — przy czym bezgłośnie i rozpaczliwie łka. W rzeczywistości Udałowowi nie tańce były w głowie, lecz po prostu takim dziwnym i nerwowym sposobem uświadamiał sobie nieszczęście, jakie tej nocy przytrafiło mu się z winy staruszka i całej pozostałej bandy.