— A co z albumem? — zapytał Stiepanow, kiedy Misza zamilkł.
— Album zabierzemy do Moskwy w charakterze dowodu rzeczowego — odparł Misza. — Jak tylko zdobędziemy pieniądze na bilety.
— Do Andronnikowa?
— Zobaczymy na miejscu, może i do Andronnikowa.
— On dostanie go ode mnie — powiedział Stiepanow. — Jadę z wami.
— Czyżby? — zdziwił się Standal. — Czyżby pan nam uwierzył?
— Będę z panem zupełnie szczery — powiedział Stiepanow, gładząc safianową okładkę. — Aby rozwiać ostatnie wątpliwości, chciałbym spotkać się z Heleną Kastielską. Mam honor być jej znajomym od czterdziestu lat. Jeśli ona potwierdzi, moje wątpliwości odpadną.
— Może pan jej nie poznać — zauważył Standal. — Ma teraz dwadzieścia lat, tak samo jak ja.
— Zadam jej parę pytań. Na przykład, kto poza nią głosował w ubiegłym roku za udzieleniem kredytów na konserwację cerkwi św. Serafina. Ja też nie jestem głupi.
— Jestem świecie przekonana, że to pan głosował, szanowny panie — powiedziała Milica. — Macie jeszcze ochotę na piwo?
— Ja — przyznał się zdumiony Stiepanow. — Dziękuję, nie. Pójdziemy?
— A czy nie wydaje się panu — zapytał Standal. który znów nabrał optymizmu — że to wszystko jest bajeczne, nieprawdopodobne, tajemnicze i wręcz podejrzane?
— Młody człowieku — odparł Stiepanow z godnością. — Na moich oczach narodziły się telefon i radio. Na własne oczy widziałem fotokopię listu Puszkina, odnalezionego niedawno w niewielkim miasteczku nad Amazonką. Dlaczego miałbym nie wierzyć godnym szacunku ludziom tylko dlatego, że moje oczy i pozostałe zmysły nie chcą w to wierzyć? Zmysły ludzkie są zawodne i nie potrafią dotrzeć do sedna zwyczajnej teorii względności, natomiast rozum jest wszechmocny. Zaufajmy więc mu i wtedy wszystko wróci na swoje miejsce. Wówczas istnienie wiersza zyskuje niezwykłe wprawdzie, ale jednak wytłumaczenie, a to już coś znaczy.
29
Ałmaz pomógł zmyć naczynia, a potem zaproponował Helenie i Wandzie, jako że tylko one zostały w domu:
— Chodźmy, dziewczyny, na spacer, pokażemy się na mieście w nowej postaci.
— Co pan? — przestraszyła się Helena. — A jeśli ktoś nas pozna?
— Wtedy powiesz, że się pomylił.
Helena nie potrafiła znaleźć argumentu, więc spróbowała wymówić się pretekstem:
— Jakże mogę Wanię zostawić?
— Wania powinien pójść spać — odparł Ałmaz. — Przecież dzieci w ciągu dnia też śpią?
To pytanie skierował do Wani, który patrząc nań wzrokiem pełnym uwielbienia nie ośmielił się zaoponować.
— Idę — powiedziała jak japoński kamikadze.
Wanda już kilka razy chciała się pożegnać, ale wciąż nie wychodziła.
Kiedyś zburzyła już życie Heleny na tydzień przed jej ślubem. Zobaczyła Nikitę u kogoś w gościach, Nikitę spokojnego, urządzonego, posłusznego Helenie, i bez chwili namysłu postanowiła go odbić. W pamiętniku przyjaciółki wyczytała czyjś aforyzm: „W miłości, podobnie jak na wojnie, żadne reguły nie obowiązują”. Aforyzm leżał w zapasie przez trzy lata, a teraz się przydał. Uprzejmy, dobrze wychowany Sawicz powinien należeć właśnie do niej, jędrnej, zdrowej, skorej do śmiechu dwudziestolatki, a nie do więdnącej już, deskowatej starej panny!
Po co zresztą grzebać się w przeszłości? Została ona w pamięci tylko trojga aktorów dramatu, a innym nic do tego. Wanda natychmiast wyczuła w Sawiczu słabe miejsce, jego gotowość do podporządkowania się i niezdolność powiedzenia „nie”. Wyczuła też słabość Heleny, słabość płynącą z nadmiernej dumy. Ta szczapa kierowała się jakimiś zasadami, nie przekraczała ich i myślała, że inni również je uszanują.
Wanda zwyciężyła w ciągu trzech dni. Teraz wydawało się dziwne, że aż tak szybko, chociaż te dni były bardzo długie. Od tej pory Sawicz stał się jej bezwzględną własnością, co jednak powodowało stałą niepewność, bo przecież Sawicz pozostał ten sam. Co gorsza, zjawił się rodzaj skruchy i jakaś wstydliwa, śmiesząca samą Wandę tęsknota do Heleny.
Tak, potrafiła trzymać Sawicza w garści, nawet na odległość, ale zawsze pamiętała, że „nie ma reguł”, a skoro nie ma dla niej, to nie ma również dla innych. Teraz, gdyby to od niej zależało, wprowadziłaby takie reguły i chociaż z upływem lat konkurentek było coraz mniej, nie osłabiała chwytu.
Dzisiejsze przebudzenie ożywiło stare niepokoje, ale również nadzieję, że Helenie się nie poszczęściło. Zawiodła się. Helena stała się jej rówieśnicą, właśnie taką, jaką po raz pierwszy ujrzał Nikita Sawicz.
Wandzie ścisnęło się serce, kiedy rano weszła do domu Kastielskiej: Helena stała plecami do słońca i jej platynowe lekkie włosy tworzyły świetlistą aureolę. Co prawda, była tak samo chuda, jak w starości. Może dla innych smukła, ale w oczach Wandy po prostu chuda. Zresztą i to było niewielką pociechą.
Zmieszanie Nikity też trudno było znieść. Tak ją ono zabolało, że omal nie chwyciła go za rękę i nie wyprowadziła z domu.
I nagle, w którymś momencie, jakby pękła szyba i powiało świeżym wietrzykiem. Wanda zrozumiała, że trzydziestoletnie wychowywanie, dobrowolna niewola jest silniejsza od starych uroków Heleny. Nikita jej unika, jak spłoszony zając zerka na żonę, czy aby się nie gniewa, i jeszcze jedno: Helena została wierna swoim zasadom i nie przyswoiła sobie starego aforyzmu.
Mój Boże, jak ci biedacy się oszukali, pomyślała Wanda. Może ona sama nie zmądrzała przez te trzydzieści lat, ale za to nabrała doświadczenia, nauczyła się kwalifikować ludzi. Gdyby się nie nauczyła, pierwszy lepszy rewizor z obwodu zjadłby ją w kaszy. Jeszcze wczoraj wydawało się im, że można przebudować życie, odpokutować za swoje grzechy i błędy, przywrócić czas, w którym jeszcze nie było jej, dzisiejszej Wandy. Ale przeszłości nie można zatrzeć, nie można przed nią uciec, jak przed własnym sumieniem.
Niepokój znikł.
Po raz pierwszy od trzydziestu lat mogła popatrzeć na Helenę spokojnie, inaczej niż w czasie przypadkowych spotkań na ulicy, kiedy dostrzegała jedynie nowe zmarszczki, siwe włosy i wytarte rękawy palta.
I Helena jej się spodobała tak, jak może podobać się młoda kobieta innej młodej kobiecie, jeśli nie ma między nimi rywalizacji, nie ma mężczyzny i zazdrości. Chyba zresztą i Helena to zrozumiała, bo choćby nie wiem jak się człowiek odmładzał, dawnej młodości nie zdoła przywrócić.
Dlatego Wanda została w domu Kastielskiej nawet wtedy, kiedy pozostali wyszli, sprawnie pomagała jej w zajęciach domowych, głośno się śmiała, kokietowała Ałmaza, trącała go wysoką piersią, bez żadnych zresztą zamiarów, po prostu z rozpierającej ją dziewczęcej pustoty.
— Dobra myśl, Lenoczka, chodźmy na spacer! — poparła projekt Ałmaza. Ta „Lenoczka” po trzydziestu latach oficjalnej znajomości nie zrobiła dobrego wrażenia. Helena Siergiejewna uznała, że jej była rywalka lęka się jej, ochrania męża i w udawanej familiarności szuka obrony. Pomyślała, że jednak nie warto odpychać Wandy.
— Chodźmy — powiedziała.
Wanda przyglądała się, jak Kastielska usiłuje swe puszyste, platynowe włosy zwinąć w babciny kok.
— Zostaw je — powiedziała. — Daj spokój z tym kokiem, tak ci bardziej do twarzy. — I dodała z zawiścią: — Ty to masz szczęście, figura niemal wcale ci się nie zmieniła. Możesz nosić wszystkie swoje sukienki.