Выбрать главу

Helena miała na sobie starą, ciemną sukienkę z białym kołnierzykiem. Teraz jednak wyglądała w niej nie jak nauczycielka, lecz jak uczennica przed balem maturalnym. Wanda natomiast musiała założyć elastyczną bluzkę, a spódnicę spiąć agrafką.

— Tylko że twoje pantofle to po prostu coś okropnego. Dzisiaj nikt już takich nie nosi.

— Czy to nie wszystko jedno?

To powiedziała stara Kastielska, młoda zaś zaczęła się usprawiedliwiać:

— Kiedy byłam młoda, nikt nie myślał o pantoflach.

Na ulicy Ałmaz wziął kobiety pod ręce, wcale nie ukrywając, jaką przyjemność sprawia mu spacer z takimi młodymi i pięknymi dziewczynami. Helena wciąż spotykała znajomych i sąsiadów, którzy gapili się na nią ze zdumieniem, i tylko z największym trudem powstrzymywała się od tego, aby się nie przywitać, nie zapytać ich o zdrowie, o szkolne sukcesy dzieci. A jednocześnie wciąż pamiętała, że ma na nogach stare kapcie, że wszyscy to widzą i mają za złe.

Za mostem Ałmaz kupił im obu lody „Eskimo”, sobie też wziął porcję, po czym usiedli na ławce w cieniu. Wanda powiedziała nagle:

— Chodźmy do mnie, do domu towarowego.

Była teraz dobra i przychylna ludziom. W tamtej, prawdziwej młodości nigdy w sobie takiej dobroci nie czuła.

— Po co?

— Mam na zapleczu francuskie pantofle. Siódemkę. Akurat dla ciebie.

— Ależ po co, nie trzeba! — powiedziała Helena i nagle zdała sobie sprawę, że wręcz marzy o tym, aby zobaczyć, potrzymać w ręku, założyć francuskie pantofelki, których istnienie było równie abstrakcyjne, jak istnienie Antarktydy, na którą latają wyłącznie młodzi, niezwykli ludzie.

— Ależ nie bój się — Wanda nie zrozumiała nastroju Heleny i postanowiła ją uspokoić. — One są już zapłacone. U mnie lada moment powinien być remanent, wobec tego kupiłam je.

To była półprawda, ale nie będziemy się teraz wdawać w subtelności pracy dyrektorki domu towarowego w mieście Wielki Guslar, nie będziemy też dyskutować o obliczu moralnym Wandy Kazimirowny, która w kwestii najważniejszej nie kłamała: w magazynku podręcznym istotnie leżała para francuskich pantofelków, właściwie trzy pary. ale to już zupełnie inna historia.

— Nie, coś ty — opierała się Helena, ale Ałmaz zrozumiał kobiece rozterki i przeciął spór:

— Pantofle to niezły pomysł. Kto po nie pójdzie?

— Sama pójdę — powiedziała Wanda. — Nikt przecież jeszcze nie pozbawił mnie stanowiska.

— Tak sądzisz? — Ałmaz bezceremonialnie obejrzał Wandę od zadartego noska i sokolich brwi aż do krągłych kolan. — Jak to wytłumaczysz swoim pracownikom?

— Wymusztrowałam je — powiedziała Wanda podrywając się z ławki.

— Może jednak poprosimy Szuroczkę?

— Szuroczka nie jest zorientowana — ucięła Wanda. — Dam sobie radę.

Odezwała się w niej dyrektorka.

Wanda poprowadziła ich przez podwórko zastawione stertami pustych skrzynek, obok ciężarówki z pojemnikami, do tylnego wejścia. Za ciężarówką palili konwojenci. Wanda przystanęła i zapytała dyrektorskim głosem:

— Przywieźliście garnitury?

— Garnitury, Wando Kazimirowno — odparł głos konwojenta.

— Zajrzyjmy do mojego gabinetu — powiedziała Wanda wspinając się wąskimi schodami na pierwsze piętro. — Muszę się dowiedzieć, czy aby nie zaczął się remanent.

— A co cię to może obchodzić? — zdziwił się Ałmaz. — Możesz uznać, że jesteś na zwolnieniu.

— Ty tego nie rozumiesz…

Wanda była tak pewna siebie, tak niezłomna, że Ałmaz i Helena, ludzie przecież dorośli i poważni, szli za nią jak przywiązani, chociaż najchętniej by się wycofali do wyjścia.

— Dokąd to, młodzi ludzie? — rozległ się energiczny głos. — Tutaj obcym wstęp wzbroniony.

— To ja, Wanda. Nie poznajesz, Walerio Lwowno? Przejście zagrodziła im kwadratowa, barczysta kobieta w średnim wieku, ubrana w granatowy fartuch z podwiniętymi do łokcia rękawami, o mocno wymalowanej twarzy i z dziwną fryzjerską konstrukcją na głowie, przypominającą ulubioną koafiurę tragicznie zmarłej królowej francuskiej Marii Antoniny.

Jeden tylko niedostatek niweczył groźne wrażenie, które wywoływała ta postać, ale ów niedostatek ujawnił się dopiero wtedy, kiedy młodzi ludzie weszli na podest i stanęli obok niej. Kobieta była tak niska, że mimo butów na wysokich obcasach i baszty na głowie sięgała Wandzie ledwie do ramienia.

— Czego? — zapytała niepewnie kobieta.

— Trzeba znać swoją szefową — odpowiedziała Wanda. — Nikt nie dzwonił, nikt nie przychodził?

Waleria Lwowna milczała i trzepotała uczernionymi rzęsami. Zastanawiała się. Kiedy jednak Wanda chciała przejść dalej, zagrodziła jej drogę.

— Ty nie jesteś Wanda — powiedziała zdecydowanie. — Dzisiaj Wandy Kazimirowny nie ma.

— Nie, to ja — upierała się Wanda. — Nie zwracaj uwagi na mój wygląd. Byłam u kosmetyczki, zrobiłam masaż.

— Kosmetyczka, powiadasz? — nadciągała burza. Pierwsze podejście zakończyło się fiaskiem.

Wanda zrozumiała to i natychmiast zmieniła ton. Teraz nie rozkazywała, lecz prosiła:

— Jestem siostrzenicą Wandy Kazimirowny. Ludzie mówią, że jestem bardzo podobna do cioci.

— Siostrzenica? Wątpliwości pozostały.

— A co z ciotką?

— Zachorowała na grypę. Leży w łóżku.

— A ci są z tobą?

To ostatnie pytanie odnosiło się do Heleny i Ałmaza, którzy stali z boku.

— Ze mną — odparła Wanda swym dawnym głosem. Takim tonem zwraca się do biletera sławny bas operowy wprowadzając swych przyjaciół bez biletów na atrakcyjny spektakl.

— Czego chcesz, siostrzenico?

— W magazynku podręcznym — odpowiedziała Wanda — leży w szafie para francuskich pantofli, siódemek. Przynieś je tutaj.

Waleria Lwowna znów zamarła. Głos był dyrektorski, a wygląd młody. Żądanie — pochyłe. Słychać było, jak pod strzelistą koafiurą odbywa się proces myślowy.

— Nie wolno — powiedziała wreszcie. — Nie ma tam żadnych francuskich pantofli. Nie dostaliśmy w tym miesiącu.

— Jak to nie dostaliśmy? Jak chcesz, to ci powiem, gdzie leży faktura.

— Głupoty — odparła zastępczyni Wandy. — Nie dostaliśmy.

Zrozumiała, że ma przed sobą zamaskowanych rewidentów.

— A ty skąd je masz? — zapytała Wanda.

— Gdzie?

— Na nogach.

— Na których?

— Na twoich. Może to nie są francuskie czarne czółenka na obcasie, siódemki za czterdzieści trzy pięćdziesiąt.

Waleria Lwowna wykonała dziwne taneczne pas, jakby zamierzała, nie siadając, podciągnąć pod siebie nogi. Ale podczas gdy nogi mimo woli się poruszały, nie przestawała myśleć i wreszcie uznała, że jedynym ratunkiem jest trzymanie się swego. Sięgnęła niedbale do kieszeni fartucha, niby po chustkę do nosa, ale wyjęła z niej gwizdek milicyjny, półgłosem, jakby na próbę powiedziała: „Bandyci!”, a następnie wydała straszliwy, świdrujący w uszach gwizd.

— Wycofujemy się! — krzyknął Ałmaz pociągając Helenę ku drzwiom. — Niech szlag trafi te pantofle.

— Ja ci to jeszcze przypomnę! — krzyknęła w biegu Wanda.

Waleria Lwowna nie pobiegła za nimi, tylko gwizdała z góry, niczym przerażony świstak. Zatrzymali się dopiero na przeciwległej stronie ulicy.

— Nie trzeba było tam chodzić — powiedziała Helena, kiedy wreszcie znowu przybrali wygląd spacerowiczów i weszli do pachnącego kurzem i lemoniadą parku miejskiego. — Jakoś do tej pory żyłam bez pantofli, to i nadal się bez nich obejdę.

— Nie! — znów podnieciła się Wanda. — Ja swojego zawsze dopnę!

Tak właśnie się zachowała, kiedy zobaczyła Nikitę, pomyślała nagle Helena i już nie chciała żadnych pantofli.

— Pora wracać do domu — powiedziała. — Wania na pewno się już obudził.

— Idźcie, a ja wrócę do sklepu — odparła Wanda.

— Zwariowałaś! — oburzył się Ałmaz. — Wszystkim nam zaszkodzisz. Ona już tam z pewnością urządziła zasadzkę i schwyta cię jak złotą rybkę.