— Całe laboratorium — odparł spod ziemi operator koparki, który już zapomniał o swym pierwotnym zadaniu i przeszedł do obozu przeciwnika.
— Warto zabezpieczyć znalezisko — powiedział Misza zza pleców Edika. — Należy zaprosić specjalistów z obwodu.
— Popełniacie błąd — zaripostował trzeźwo Udałow. — Nasi specjaliści są nie gorsi od obwodowych. My przecież, towarzysze, mamy Kastielską!
Ostatnie słowo wymówił tak głośno, jakby spodziewał się oklasków, i rzecz zdumiewająca — jest taka szczególna intonacja, znana ludziom zaprawionym w przemówieniach, która w połączeniu z dowolnym nazwiskiem zmusza obecnych do uniesienia dłoni i klaśnięcia nimi.
Przy słowie „Kastielską” w tłumie rozległy się oklaski. Udałow uśmiechnął się w duchu. Wziął górę nad tłumem. Sytuacja została opanowana. Piwnica będzie zasypana.
Helena Siergiejewna w każdym innym wypadku nie pozwoliłaby się okręcić wokół palca. Zażartowałaby, powiedziałaby jakąś złośliwość, którą zawsze miała na podorędziu. Ale teraz, kiedy stała i czekała, co znajdą, kiedy patrzyła na przyniesione przedmioty, zrozumiała, że nie ma sensu rozpoczynać wojny z Udałowem. Znaleziska nie były takie znów stare.
— Teraz, towarzysze, pod okiem Heleny Siergiejewny uratujemy skarby kultury i odniesiemy je do muzeum. Słusznie?
— Słusznie — odparli słuchacze.
— No, gdzie mamy skarb kultury numer jeden?
Korneliusz zerknął na wielką butlę i poczuł nieodpartą chęć 'kopnięcia skarbu numer jeden — właśnie owej butli. Zapragnął nawet powiedzieć narodowi, że wszystkie te graty to po prostu wyposażenie przedrewolucyjnej bimbrowni. Ale się powstrzymał.
Badacze podziemia po wysłuchaniu mowy Udałowa znowu poszli wynosić rzeczy z drugiej izby. Udałow wysłał umyślnych do domu towarowego po papier pakowy. Helena Siergiejewna przykucnęła i wzięła do ręki jedną z książek. Ostrożnie, podważając paznokciem, otworzyła zardzewiałe zameczki oprawy i przewróciła pierwszą stronę.
Widzowie pochylili się nad nią i bezdźwięcznie poruszając dziesiątkami ust sylabizowali tytuł starej książki.
6
Milica Fiodorowna ocknęła się. Dręczyło ją przeczucie. Na skroni niespokojnie pulsowała żyłka. Coś wydarzyło się w trakcie króciutkiego snu. Zegar podróżny Pawła Boure wskazywał trzecią. Album w safianowej okładce leżał na stole, był dla kogoś przygotowany. Przez szybę dobiegały z ulicy strzępy rozmów. Trzeba wrócić do okna.
Wówczas myśli przebudzą się, jak obudziło się ciało, i wszystko wróci na swoje miejsce. Kotka, wyrwana ze snu, zdumiała się żwawością ruchów swej pani. Portrety znajomych, akwarele i zrudziałe fotografie spoglądały na Milicę Fiodorownę obojętnie lub wrogo. Ich oryginały dawno już umarły i nie przebaczyły pani Bakszt godnej pozazdroszczenia długowieczności.
Różowa poduszeczka czekała na parapecie. Milica Fiodorowna oparła się ostrym łokietkiem i wyjrzała spomiędzy doniczek. Na ulicy niewiele się zmieniło. Tłum się przerzedził. Przed Heleną Siergiejewną Kastielską stały na asfalcie jakieś przedmioty i butle o staroświeckim wyglądzie. Sama zaś muzealna dama siedząc w kucki — w pozie, jaka nie przystoi jej wiekowi — kartkowała zniszczoną książkę.
To znaczy, że piwnica nie była pusta, że coś w niej znaleziono. Milica Fiodorowna zmusiła się do myślenia. W mózgu drgnęły zwapniałe naczynia, żwawiej pobiegła krew! po całym pokoju rozniósł się cichutki trzask, jakby ktoś brązowym kluczykiem nakręcał stary zegar.
Dokąd prowadziło przejście z tej piwnicy? Przecież nie wchodziło się do niej z ulicy? Do ojca Serafima? Nie, jego dom, dopóki nie spłonął, stał w głębi, za kępami potrójnego bzu. Może do domu sąsiadującego z Baksztami, po tej samej stronie ulicy? To również niemożliwe, gdyż w tym miejscu od niepamiętnych czasów wznosił się skład zboża. Może do oficyny? Tam były zielone okiennice z otworami w kształcie serduszek, i coś jeszcze wiązało się z tą oficyną…
— Milico — męski glos odezwał się przy drzwiach, głos znajomy i wiecznie młody. — Proszę się nie lękać. Poznaje mnie pani?
— Wcale się nie boję, mój przyjacielu — odparła poważnie i cicho Milica Fiodorowna, usiłując odwrócić się wraz z fotelem. — Już nie potrafię się bać. Proszę podejść do światła.
Starzec zbliżył się do okna, ciężko opierając się na sękatej lasce z bukszpanu. Miał siwą, pożółkłą brodę, niedawno podstrzyżoną. Wulgarny odór wody kolońskiej, odór taniej razury rozlał się po pokoju, kłócąc się z innymi, zadomowionymi w nim zapachami. Te domowe zapachy — naftalinowy, waniliowy, wełniany, kamforowy — starały się wyprzeć natręta, ale aromat „Chypre'u” bezczelnie zajął środek pokoju i po chamsku szczerzył zęby.
— Proszę mi wybaczyć, Milico — powiedział starzec. — Dopiero co byłem u fryzjera.
— Długo pan u nas zagości, Miły Przyjacielu? — zapytała Milica Fiodorowna i podała starcowi szczupłą, wiotką jeszcze, choć podagrycznie powykręcaną rękę. Starzec oparł się mocniej na lasce, pochylił się, całował długo i czule.
— Posunąłem się w latach — powiedział prostując się. — Mocno się posunąłem.
— Proszę usiąść, Miły Przyjacielu — powiedziała Milica Fiodorowna. — Tam jest krzesło.
— Dziękuję. Wszedłem kuchennym wejściem. Od tyłu. Nie chciałem natknąć się na ludzi.
— Na długo do nas?
— Trudno powiedzieć, Milico. Sam nie wiem. Jeśli ta sprawa, której poprzednio nie zakończyłem, powiedzie mi się, może się nieco zatrzymam. Bo inaczej przyjdzie umierać.
— Niech pan nie mówi o śmierci — powiedziała Milica. — Śmierć może usłyszeć. Jesteśmy zbyt słabo związani z życiem. Cieniutką nitką.
— Nonsens — powiedział Miły Przyjaciel. — Powoduje panią ciekawość, a to znaczy, że jeszcze pani żyje.
— Tam wydarzyło się coś dziwnego — powiedziała Milica Fiodorowna. — Zapadła się jezdnia. Ludzie denerwują się, biegają.
— Mrówcza krzątanina — powiedział starzec. — Ileż to ja pani nie widziałem? Chyba z pięćdziesiąt lat.
— Pan znów swoje.
— Jestem bezpośredni i niedelikatny. Życie mnie tego nauczyło. Pięćdziesiąt lat to ogromny kawał czasu.
Milicy Fiodorownie nie chciało się wypytywać gościa o to, co przydarzyło mu się w ciągu tych pięćdziesięciu lat. Jej te lata upłynęły monotonnie. Samotnie. Czasami chłodno, czasami głodno. Ostatnio nieco lepiej.
Sąsiedzi, prości ludzie, załatwili staruszce emeryturę. Nie, lepiej nie wypytywać. Niechaj to spotkanie, choć tak długo wyczekiwane, odbędzie się poza czasem, poza jego paraliżującym biegiem.
Starzec rozejrzał się po pokoju. Portrety poznały go. On je również rozpoznał. Uprzejmie skinął głową. Wizerunki w odpowiedzi też się skłoniły, machnęły bakami, brodami i wąsami, błysnęły epoletami i akselbantami, wielokrotnie uśmiechnęły się słynnym uśmiechem Milicy, wzruszyły obnażonymi ramionami, zakołysały lokami i kędziorami.
Milica Fiodorowna patrzyła nań i rozpoznawała to, co już się skryło pod siatką zmarszczek. Przeczucia i sny nawiedzały ją nie na darmo — Miły Przyjaciel przyszedł do niej.
— Zechce pan otworzyć lufcik — powiedziała wstydząc się swej słabości. — Jest mi duszno. A wstaję rzadko, nader rzadko.
Starzec wstał, podszedł do okna. Był na tyle wysoki, że do lufcika sięgnął nie podnosząc ręki do góry. Otwierając lufcik zerknął w dół, na ulicę, zobaczył dziurę w asfalcie i leżące obok książki, butle i retorty.
— O Boże! — powiedział. Powiedział to jak człowiek, do którego śmierć przyszła na godzinę przed ślubem.
Chwycił się ramy okiennej i jego płaskie palce wyraźnie zbielały. Nie mógł utrzymać się na nogach.