Выбрать главу

Strażnik przy wyjściu podał mu listę obecności. Bill podpisał się, a strażnik skomentował ostatni mecz baseballowy. Obaj namiętnie kibicowali drużynie Dodgersów. Bill wyszedł na dwór i wciągnął głęboko w płuca świeże wiosenne powietrze. O tej porze nie czuło się smogu. Jak dobrze jest żyć! Bill lubił pisać. Warto było pracować w tak dziwacznych godzinach, wymyślając historie o nie istniejących ludziach. Wydawały mu się wiarygodne, kiedy je tworzył, i zawsze cieszył się, że znowu mu się udało. Bywało, że przeżywał trudne chwile, gdy scena nie układała się tak, jak powinna, albo jedna z postaci wymykała się spod kontroli i stawała kimś innym, najczęściej jednak wszystko szło gładko. Niekiedy zazdrościł scenarzystom, pragnąłby bowiem jak dawniej zajmować się tylko pisaniem.

Z zadowoleniem westchnął, uruchamiając silnik swego ukochanego samochodu, który siedem lat wcześniej kupił za pięćset dolarów. Był to terenowy chevrolet rocznik 49, w stanie dalekim od doskonałości, lecz posiadający duszę i sporo miejsca. Chłopcy uwielbiali nim jeździć.

W drodze do domu nagle uświadomił sobie, że jest bardzo głodny, więcej nawet: że umiera z głodu. Wiedział, że w mieszkaniu nie ma nic do jedzenia, od wielu dni bowiem jadał w mieście, zbyt zajęty pracą, a poprzedni weekend spędził u Sylvii w Malibu, gdzie wynajmowała dom. Postanowił zatem wstąpić do nocnego sklepu.

Była już północ, gdy wjeżdżał na parking, by zostawić samochód tuż na wprost wejścia obok starego, podniszczonego czerwonego MG z opuszczonym dachem. Wszedł do jasno oświetlonego sklepu i wziął wózek, zastanawiając się, na co ma ochotę. Doszedł go zachęcający zapachu kurczaków pieczonych na rożnie, kupił więc jednego. Dołożył do niego sześć butelek piwa, sałatkę ziemniaczaną, salami i pikle, a potem skierował się do działu warzywnego po zieloną sałatę, pomidory i inne składniki na surówkę. Im więcej myślał o jedzeniu, tym bardziej był głodny. Nie mógł się już doczekać, kiedy znajdzie się w domu i zrobi sobie kolację. Nie pamiętał, czy w ogóle jadł lunch, a jeśli tak, to co to było. Zdawało mu się, że ostatni posiłek miał miejsce przed laty.

Przypomniał sobie, że musi kupić papierowe ręczniki i papier toaletowy do obu łazienek, a także krem do golenia. Chyba kończyła mu się też pasta do zębów. Od dawna nie miał czasu na zakupy, biegał więc teraz po sklepie całkowicie rozbudzony, jakby było południe, a nie środek nocy. W wózku miał środki czyszczące, oliwę z oliwek, kawę, naleśniki w proszku, kiełbaski, syrop – na śniadanie w domu w czasie weekendu – a także bułeczki, płatki kukurydziane, ananasa i świeżą papaję. Wkładając kolejne produkty czuł się jak dzieciak, któremu pozwolono na szaleństwo. Przynajmniej raz się nie śpieszył, nie musiał pracować, nikt na niego nie czekał i mógł spokojnie chodzić sobie po sklepie.

Zastanawiając się, czy ma ochotę na bagietkę i ser brie do kolacji, skręcił za róg, by poszukać pieczywa, gdy nagle przed sobą zobaczył dziewczynę z naręczem papierowych ręczników. Wyszli na siebie tak, że przestraszona odskoczyła do tyłu, aż rozsypały jej się zakupy. Było w jej wyglądzie coś uderzającego, jakieś czyste, schludne piękno, i Bill nie potrafił oderwać od niej wzroku. Dziewczyna odwróciła się i zaczęła zbierać ręczniki.

– Bardzo przepraszam… zaraz pani pomogę… – Bill zatrzymał się, by podać jej rękę, lecz dziewczyna była szybsza. W ułamku sekundy stała już przed nim, lekko zaróżowiona i uśmiechnięta.

– Nic się nie stało.

Miała miły uśmiech i ogromne błękitne oczy. Na jej widok ogarniało człowieka wrażenie, że jest to osoba, która ma wiele do powiedzenia innym. Bill poczuł się jak nastolatek. Dziewczyna odeszła, na pożegnanie uśmiechnąwszy się do niego przez ramię. Cała scena wyglądała jak z filmu. Sam mógłby umieścić ją w swoim serialu. Chłopiec spotyka dziewczynę… Bill chciał pobiec za nieznajomą, zawołać: Hej, poczekaj!… Zatrzymaj się! Lecz dziewczyna już odeszła, a wraz z nią zniknęły jej połyskliwe, sięgające do ramion czarne włosy, szeroki śnieżnobiały uśmiech i wielkie błękitne oczy. W spojrzeniu miała bezpośredniość, w uśmiechu tajemniczość…

Kończąc zakupy Bill myślał tylko o nieznajomej. Majonez, anchois, krem po goleniu, jajka… Czy potrzebne mu jajka? A śmietana? Nie potrafił się skoncentrować. To śmieszne. Nieznajoma była ładna, lecz w końcu żadna z niej piękność. Przypominała dziewczyny, które dopiero co ukończyły college na Wschodnim Wybrzeżu. Była w dżinsach, czerwonym swetrze i tenisówkach.

Serce zabiło mu mocniej, gdy w kilka minut później zobaczył, jak wykłada zakupy przy kasie. Zatrzymał się, by na nią popatrzeć. Nie jest aż tak rewelacyjna, powiedział sobie. Ładna, tak… bardzo ładna, ale nie w jego guście, w każdym razie nie w jego obecnym kalifornijskim guście. Była zbyt zwyczajna. Wyglądała na osobę, z którą można gadać do późnej nocy, która opowie dowcip lub wspaniałą historię, z niczego zrobi doskonały deser. Czego mógł od niej chcieć, skoro jego łóżko ogrzewały dziewczyny w rodzaju Sylvii? Przyglądając się wszakże, jak nieznajoma odstawia pusty już wózek na miejsce, zaskoczony poczuł, że ogarnia go jakaś tęsknota za nią. Chętnie by ją poznał. Zastanawiał się, jak może mieć na imię.

Zbliżając się do kasy, przy której płaciła, powtarzał sobie w myślach: Cześć, jestem Bill Thigpen. Dziewczyna tym razem go nie zauważyła. Wypisywała właśnie czek, Bill zerknął jej więc przez ramię, ale nic nie mógł odczytać, dostrzegł natomiast lewą dłoń, w której trzymała książeczkę czekową. Na serdecznym palcu miała złotą obrączkę. Ślubną obrączkę. Bill w jednej chwili stracił dla niej całe zainteresowanie – była mężatką. Serce na moment przestało mu bić niczym rozczarowanemu dziecku, co bardzo go rozbawiło. Dziewczyna spojrzała w jego stronę i znowu się doń uśmiechnęła. Teraz mógłby tylko powiedzieć: „Cześć, jestem Bill Thigpen. Szkoda, że masz męża, ale zadzwoń, jak się rozwiedziesz…” Z zasady nie miewał romansów z mężatkami. Korciło go, by zapytać ją, dlaczego robi zakupy tak późno w nocy, w tej sytuacji jednak było to bez sensu.

– Dobranoc – odezwała się łagodnym matowym głosem, biorąc dwie torby z zakupami. Bill w tym czasie rozpakowywał swój wózek.

– Dobranoc – odpowiedział. Patrzył, jak dziewczyna odchodzi, a po kilku minutach usłyszał warkot odjeżdżającego samochodu. Gdy wrócił do swego chevroleta, na parkingu nie było już małego czerwonego MG. Pomyślał, że należało do niej, a potem uśmiechnął się do siebie. Bez wątpienia za ciężko pracuje, skoro zaczyna się zakochiwać w nieznajomych.

– Hej, Thigpen – powiedział półgłosem do siebie, uruchamiając silnik – spokojnie, stary.

Prowadząc samochód rozmyślał, jak też Sylvia spędza czas w Las Vegas.

ROZDZIAŁ DRUGI

Jadąc do domu Adriana Townsend myślała tylko o czekającym na nią Stevenie. Nie widziała go od czterech dni, gdyż cały ten czas spędził w St. Louis na spotkaniach i naradach z klientami. Steven Townsend był jasno świecącą gwiazdą agencji reklamowej i Adriana wiedziała, że jej mąż któregoś dnia, jeśli zechce, zostanie szefem biura w Los Angeles. Mając trzydzieści cztery lata, daleko za sobą zostawił ubogie dzieciństwo na Środkowym Zachodzie. Sukces wiele dla niego znaczył. Prawdę powiedziawszy, był najważniejszą sprawą w jego życiu. Nienawidził ubóstwa, którego zaznał jako dziecko, nie lubił rodzinnych stron. Według niego przed szesnastu laty uratowało go stypendium na uniwersytecie w Berkeley. Pracę dyplomową pisał na temat środków masowego przekazu. Adriana także wybrała tę dziedzinę, gdy trzy lata później kończyła studia w Stanfordzie. Jej pasją była telewizja, miłością Stevena od początku stała się reklama. Zaraz po studiach rozpoczął pracę w agencji reklamowej w San Francisco.