Выбрать главу

Marina i Siergiej Diaczenko

Rytuał

Rozdział pierwszy

Сладкое пламя гортань раслирает. Будто случайно оброненный кубок Земля ускользает.[1]
Арм-Анн

Odgłosy jego kroków dźwięcznie rozbrzmiewały w ciszy, długo miotały się w korytarzach, uderzając o niewidoczne w ciemności ściany.

Potem dźwięk stał się bardziej głuchy. Na twarzy poczuł niemal nieuchwytny powiew zatęchłego powietrza i przyspieszył kroku.

Ściany rozstąpiły się. Światło już do nich nie sięgało, chociaż pochodnia paliła się równo i jasno. Łukowate sklepienie również gubiło się w mroku.

Bywał tu niezliczoną ilość razy. Skąd zatem, znowu to krępujące odczucie czyjejś obecności? Czy nie pochłonęła ziemia tych, których imiona wyryto tu, na kamieniu?

Pochodnia wydobyła z ciemności kolumnę o nieprawidłowej formie — ciężką, przysadzistą. Powierzchnia jej wydawała się pokryta siecią wymyślnej koronki.

Skąd wie liść na drzewie, kiedy wyrwać się z pąka? Kiedy odwrócić się do słońca, zmienić kolor? Upaść pod nogi ludziom? Czy ostatni liść nie jest przedłużeniem gałązki, nie jest przedłużeniem konaru, nie jest przedłużeniem pnia; czy ostatni listek nie jest posłańcem korzeni, które nie każdy może zobaczyć?

Przesunął ręką po starym piśmie, które wzdłuż i wszerz zorało kamień.

„I zawołał potężny Sam-Ar, zwołując sojuszników na pomoc, i ryk jego podobny był do głosu chorego nieba, i słowa jego były gorzkie, jak zatruty miód. Wezwał on dzieci swoje pod swoje skrzydło i bratanków, i wszystkich krewnych, niosących ogień… I była wielka bitwa, i poległy od uderzeń Jukki dzieci jego. I bratankowie, i krewni płonęli w ogniu… Rozejrzał się Sam-Ar i zobaczył, jak straszliwy Jukka znów podnosi się z wody… Starli się w boju i słońce zakryło lico z przerażenia, i gwiazdy uciekły precz, a rozgrzany wiatr osłabł i runął na ziemię… Niepokonany był Sam-Ar i zwyciężał już, ale Jukka, niechaj odejdzie w niepamięć przeklęte imię jego, wyśliznął się podle i zacisnął w pętli swojej Sam-Ara i zawlekł w bezdeń, i ugasił płomień jego, i obezwładnił go. Tak zginął potężny Sam-Ar. Pamiętajcie potomkowie, czyja krew was żywi…”

Czytał z trudem — gdzieniegdzie tekst się zatarł, obsypał się, chociaż przez wiele stuleci nie dotykało go ani słońce, ani deszcz, ani wiatr.

Trzeba się zdecydować, pomyślał ze zmęczeniem. Już czas. Trzeba się zdecydować — i to, co musi się stać, niechaj się stanie. „Czyja krew was żywi?…”

Obszedł przysadzistą kolumnę. Po drugiej stronie był wyryty obrazek — wielki, pięknie zachowany: wzburzone morskie fale, z głębin wyłania się ohydny, wywołujący przerażenie potwór, a nad nim, na niebie, unosi się zionący ogniem dragon.

„Czyja krew was żywi…”

Trzeba się zdecydować. Koniecznie. Przecież to tylko rytuał — uciążliwy, ale zupełnie niewinny. Rytuał i tyle.

Wśród ciemności przeszedł do innej kolumny, tak samo masywnej i nieforemnej. Podniósł w górę pochodnię, wpatrując się w znaki, symbole, urywki tekstów…

„Dni… zdobędzie sławę… pustoszy… imię Lir-Ira, syna Nur-Ara, wnuka… jego rozkwit w rzemiośle”.

Rozkwit…

Powrotną drogę przebył zdecydowanym krokiem, wręcz z pośpiechem. Przejścia zamkowe znał od kołyski. W razie potrzeby mógłby się obyć bez pochodni — światło było mu potrzebne tylko do tego, żeby odczytać wyryte w kamieniu pismo.

W przestrzennej, zakurzonej komnacie, gdzie przez wąskie okno niemrawo sączyło się szare światło, zgasił pochodnię i podszedł do wielkiego, nadpękniętego zwierciadła.

Trzeba się zdecydować…

Pamięć przywiodła słodki, kwiatowy zapach, pociemniało mu w oczach, silną falą wezbrały w nim mdłości i tylko rozpaczliwą siłą woli udało mu się opanować.

Przeklęta słabość…

Przesunął dłonią po ciemnej powierzchni zwierciadła, ścierając grubą warstwę kurzu.

Z mętnej głębi patrzył na niego ciemnowłosy człowiek o wąskiej twarzy, niewysoki, chuderlawy, przytłoczony i udręczony wielkim problemem.

Trzeba się zdecydować.

Znowu przesunął dłonią — zwierciadło rozbłysło od środka. Zamigotały odblaski, kolorowe plamy, pojawiła się wielka końska głowa, potem kopyto… Koło bryczki…

Nachylił się ku tafli i marszcząc czoło wpatrywał w zmieniające się obrazy. Wielu ludzi, krzątanina… Jakby przygotowania do święta… Góry pudełek na kapelusze… Karnawał, będzie kapeluszowy karnawał. Przystrojone wieże królewskiego pałacu… Froter ze ścierką do podłogi, kucharze w kuchni… Portier… Za portierem paź bezwstydnie zadziera czyjąś spódnicę… Znowu kuchnia… Sala balowa… Dziewczęta… Kobiety… Jakiś hałas!

„Przymierzcie księżniczko!” — zwierciadło przyniosło przygłuszony urywek rozmowy.

Księżniczka…

Przymrużył oczy.

Czarujące młode stworzenie, jasne loczki, okrągłe błękitne oczy, wspaniała turkusowa suknia.

„Nie do wiary, księżniczko!”

Czyjeś ręce umieściły na białawej główce wielki, szykowny, aksamitny kapelusz — błękitny, a na jego szczycie umocowana była dekoracyjna łódeczka z żaglem.

Zacisnął zęby. Pamiętajcie, czyja krew was żywi.

* * *

Szesnastoletnia księżniczka Maj odstąpiła jeszcze na krok, wstrząsnęła lokami i radośnie się roześmiała. Kapelusznik uśmiechnął się zadowolony, dwie szwaczki z aprobatą kiwnęły głowami, a pokojówka, z trudem podtrzymując wielkie owalne zwierciadło, przychylnie zamruczała coś pod nosem.

Turkusowo-srebrna suknia zgrabnie otulała wysmukłą figurkę księżniczki. Drobne, obszyte kosztownościami trzewiczki cichutko postukiwały w radosnym zniecierpliwieniu, jasne błękitne oczy błyszczały pod tiulową woalką, a kapelusz…

Kapelusznik krzyknął z podziwu i kolejny raz z zadowolenia zatarł ręce.

Kapelusz maleńkiej księżniczki Maj miał stać się prawdziwym wydarzeniem nadchodzącego karnawału kapeluszy. Przygotowany z niewiarygodnym mistrzostwem, przedstawiał burzę na morzu — na szerokim rondzie przewalały się lazurowe aksamitne fale z koronkowymi baranami piany na grzbietach; jedna fala, najwyższa, wznosiła się nad toczkiem kapelusza, podnosząc rybacką łódkę z białym nakrochmalonym żaglem — drobną, nie większą od tabakierki. W łódce walczył z żywiołem porcelanowy rybak — jeśli ktoś się przypatrzył, można było policzyć guziki na jego kurteczce, którą szarpał niewidoczny wiatr. Kiedy Maj poruszała głową łódeczka przechylała się to w prawo, to w lewo, kołysał się żagiel, migotały blaski na powierzchni aksamitnego morza i wszystkim zapierało dech na widok mężności porcelanowego rybaka.

— Cudownie, księżniczko — odezwała się pokojówka. Jej towarzyszki — a w przestrzennej bawialni było ich bez liku — przytaknęły z aprobatą.

Maleńka Maj zupełnie jeszcze nie umiała ukrywać swoich uczuć — zapomniawszy, że księżniczce przystoi opanowanie i godność, radośnie zakręciła się po komnacie.

Siostra jej, Wertrana, też księżniczka, ale o dwa lata starsza, uśmiechnęła się pobłażliwie. Wertrana nie ustępowała siostrze w dystynkcji i wdzięcznym wyglądzie, może tylko loki miała ciemniejsze a charakter bardziej poważny. Właśnie przymierzała pełną przepychu suknię koloru herbacianej róży z maleńką kokardką na prawym biodrze i długie koronkowe rękawiczki. Na jej kapeluszu tańcowali w korowodzie weseli wieśniacy — ale nie porcelanowi, a z atłasu, nasączeni aromatycznymi olejkami. Dlatego płynęły od nich strumienie delikatnych, wyszukanych wonności, wątpliwe, czy typowych dla prawdziwych wiejskich tancerzy.

вернуться

1

Płomień słodki gardło rozpiera, Niczym przypadkiem strącony kielich, Ziemia wymyka się. (Wszystkie przypisy tłumaczki).