Zapuszczała się w podziemną część zamku, gdzie jaszczur kategorycznie zakazał jej chodzić. Pochodnia drgała w podniesionej stanowczo ręce. Poły ciemnego bałachona[6] wlokły się za księżniczką po wilgotnych i śliskich, startych do dziur stopniach.
I tak schody przywiodły ją do wąskiego holu — teraz można było wybierać: opuszczać się jeszcze niżej, czy zagłębić się w korytarz. Juta postanowiła schodzić głębiej.
Zrobiło się znacznie chłodniej; po ścianach ściekały wielkie, przezroczyste krople. Juta zatrzymała się — i z przodu, i z tyłu, i na górze, i na dole była tylko ciemność — szczelny, leżący tu od stuleci mrok, który ledwo rozjaśniało światło samotnej pochodni.
Księżniczka już chciała się zlęknąć, ale przypomniała sobie, nie wiedzieć czemu, świetliki. Świetlik w trawie też czuje coś podobnego — naokoło ciemno, a on trzyma jedyny na świecie przyćmiony ognik… Juta przypomniała sobie, jak zbierała w parku świetliki i pokazywała je maleńkiej siostrzyczce Maj, która wtedy dopiero zaczynała chodzić… A Wertrana — ta bała się chodzić w nocy do parku, paziowie też się bali, i Juta często szydziła z ich strachu… Chłopcy — nawet duzi — dziwili się jej odwadze i uznawali jej prawo do dowodzenia w psotach, jakie ona sama najczęściej wymyślała…
Pląsały cienie na mokrych ścianach. Juta uśmiechnęła się i ruszyła dalej. Od schodów oddzielił się jeszcze jeden korytarz; tym razem Juta skręciła w niego i, przeszedłszy trochę, od razu natknęła się na korytarz, który się rozdwajał.
Przez chwilę się wahała, po czym osmoloną drzazgą z pochodni zostawiła na ścianie znak i poszła w prawą stronę.
Z sufitu gromadami zwisały nietoperze. Juta zlękła się, kiedy padło na nie światło, ale nietoperze nie zwracały na nią uwagi. Prawdopodobnie dawno przywykły do pochodni — i to dało księżniczce powód do zastanowienia — kto tutaj tak często chodzi ze światłem? Czyż nie gospodarz zamku? Co on tu trzyma, w podziemnym labiryncie — skarby?
Częste rozgałęzienia i głuche zakamarki zaczęły niepokoić Jutę coraz bardziej. Już poważnie rozmyślała nad powrotem, gdy wtem korytarz się rozszerzył.
Światło już nie dosięgało ścian, chociaż pochodnia paliła się równo i jasno. Panowała martwa cisza. Juta zatrzymała się, ciężko oddychając i wsłuchując się w jedyny dźwięk; szum krwi w uszach.
To, prawdopodobnie, była wielka sala — księżniczka nawet odczuwała ruch wilgotnego, zatęchłego powietrza. Gdzież sufit? Co tam jest dalej?
Księżniczka przestraszyła się, że nie mając możliwości robienia znaków osmoloną drzazgą na ścianach, nie znajdzie drogi powrotnej. Dlatego trochę się cofnęła i kontynuowała swój szlak, trzymając się prawej ściany.
Co on tu przechowuje? W starych legendach pełniutko napomknień o smoczych skarbach, na jakich niby stoją ich zamki… A tu pusto, ogromna próżna przestrzeń w grubej skale. Któż ją wydrążył i po co?
Jej ciekawość rosła razem ze strachem.
Po lewej stronie wyłoniło się coś wielkiego i nieforemnego — zdaje się, że przysadzista kolumna, ni to czymś posiekana, ni to ozdobiona wizerunkami… Juta pomyślała chwilę, po czym odeszła na kilka kroków od ściany i oświetliła kolumnę pochodnią.
Gar-r-gulce!
Kolumna była pokryta pismem, ale jakimś skomplikowanym! Księżniczka obeszła monument dookoła — pismo pokrywało kolumnę do samej podłogi, a zaczynało się może i od samego sufitu, którego nie było widać. Symbole pisma klinowego gdzieniegdzie porosły mchem, gdzie indziej starły się — ileż mają stuleci? Znaki cisnęły się, przyciskały jeden do drugiego — różne teksty i pismo różne… A tu i płaskorzeźba, a na niej — znajomy brzeg i morze, i… Zamek!
Juta aż zagwizdała. Frejliny zawsze zabraniały jej gwizdać. Przypomniawszy sobie to, gwizdnęła głośniej — w korytarzu załopotały skrzydła nietoperzy i Juta zakryła sobie usta dłonią.
Do stu tysięcy gargulców…
Na drugi dzień Arman nigdzie nie poleciał — i Juta nudziła się, wędrując po korytarzach i wyglądając z wieży na drogę. Od niedawna dostarczały jej rozrywki olbrzymie białe ptaki, które osiedliły się w przybrzeżnych skałach i teraz żyły burzliwym, hałaśliwym życiem — hałasowały, kłóciły się, po kolei wysiadywały pisklęta i skubały jedne drugim pióra. Po krótkim wahaniu Juta poszła z zapytaniem do Armana — ten krótko wyjaśnił, że to kalidony, i że unikają ludzi i dlatego od dawna osiedlają się w sąsiedztwie smoków. Pomrukując wymyśloną wyliczankę: „Raz — dragony, kalidony, dwa — dragony, kalidony” — Juta podreptała z powrotem na wieżę.
Minął jeszcze jeden dzień i Arman — o, szczęście! — Poleciał gdzieś z samego rana, a Juta, zabrawszy ze schowka nową pochodnię, pośpieszyła do tajemniczej podziemnej sali.
Dotarcie tam nie było łatwe — jednak Juta nauczyła się orientować po swoich, zostawionych osmoloną drzazgą z pochodni, znakach. Nietoperze i tym razem nie zwróciły na nią uwagi, a Juta już nie zdziwiła się, kiedy ściany korytarza znienacka się rozstąpiły i na twarzy poczuła powiew zatęchłego powietrza.
Potem czas, zdaje się, stanął. Dociekliwa księżniczka znalazła jeszcze cztery kolumny pokryte pismem klinowym, a ile ich było wszystkich — gargulce to wiedzą! Do tego ściany w wielu miejscach też były pokryte znakami, tu i tam znajdowały się także rytowane obrazy, i to jeszcze jakie! Juta długo stała z otwartymi ustami, przed wyobrażeniem jakiegoś potwora, który wyłaził z morza. Smok przy tym zwierzu zdawał się po prostu pokojowym pieskiem, a potwór był przedstawiony z takimi detalami, które dawały jasno do zrozumienia, że artysta zapewne go nie wymyślił — on go widział i to całkiem blisko…
Przytupując dla dodania sobie animuszu, Juta oddała się wnikliwym badaniom klinów. Koniec końców jej nieposkromiona ciekawość została wynagrodzona — przedzierając się przez wersy zapełnione nieznajomymi znakami, natknęła się raptem na urywek całkiem zrozumiałego, jej językiem napisanego tekstu: „Śmiały Din-Ar miał dwóch synów i kiedy sięgnęli oni lat, i wznieśli się na skrzydłach, nastał dzień ich pojedynku… Gardziele młodzieńców pełne były ognia, a oni sami pełni byli bohaterstwa… W boju padł młodszy, Szan-Ann, a starszy, Akk-Ar, stał się twardszy, nabrał siły i zmężniał, i rozkwitał w rzemiośle, i skrzydła nosiły go do późnej…”
Tekst urwał się.
Juta, zdumiona, stała przed kamienną księgą i zdawało jej się, że zrobiwszy tylko krok, trafiła w inny, niepojęty świat. „Gardziele młodzieńców pełne były ognia…”
Jakże to; i śmiały Din-Ar, i jego wojowniczy synowie naprawdę istnieli? Byli smokami? A niech to, jeśli mieli skrzydła i w ogóle… Prawda to, czy bajka i kto to napisał?
Juta zapomniała o całym świecie, wodząc palcem po kamiennych wierszach, wyszukując znanych jej liter. No, oto i znowu!
„Jukka przychodzi z morza i dzieci jego, i wnuki, i prawnuki zjawiają się z otchłani… Oszczędzaj swój ogień i niechaj ochroni on ciebie przed straszliwym Jukką, i przed dziećmi jego, i wnukami…”
Juta otworzyła szerzej oczy w zdumieniu. A co to, gargulce! Jeszcze i przeraźliwy Jukka, który… Zaraz, zaraz, a czy to nie ten zwierz z obrazka? Tamten, przypomniała sobie, też z morza wyłaził…
I Juta zaczęła szukać malowidła z wyobrażonym na nim potworem, jednak znaleźć już go nie mogła; zamiast tego natknęła się raptem na nowy, intrygujący tekst: