Patrzył, jak robi się ser z owczego mleka, jak statecznie wieczerzy wielka rodzina, jak przewijają niemowlęta, jak oporządzają i chowają zmarłych, jak kartkują wielowarstwowe bryły — księgi… Te wszystkie obrazy w zwierciadle były z jakiegoś powodu drobiazgowe i zarazem bardzo zmienne, ale i wielce różnorodne — Arman nie przestawał się dziwić.
Dziwił się także i w ten dzień, kiedy dziad postanowił, w końcu, zainteresować się, jakież to zajęcie zabiera tak dużo czasu jego jedynemu wnukowi. Masywny świecznik uderzył w zwierciadło, które pokryło się pajęczyną pęknięć, a Arman na długo zapamiętał karę, jaka została mu wyznaczona.
Znacznie później zrozumiał, czym rozgniewał dziadka. Możliwe, że właśnie zwierciadło kiedyś uwłaczało jego smoczej istocie… Czy nie? Może nieszczęsne lustro ucierpiało niewinnie?
I oto teraz Juta dziwowała się i lękała, spostrzegając, jak ciekawość w oczach jej strażnika od czasu do czasu powleka się mgłą dawnych wspomnień.
Bardzo szybko wyciągnął Jutę z jej zakątka i posadził za długim stołem w komnacie z kominkiem — żeby mieć ją przed oczyma. Z początku księżniczka opierała się; potem przywykła do tych spotkań i starała się godnie zachowywać w zgodzie z zasadami swego szlachetnego urodzenia i królewskiego wychowania.
Zresztą, po dniu spędzonym na pracy w Sali Klinopisów, światowe maniery zapominały się same. W milczeniu jadła z apetytem placki — rękami czarnymi od pyłu i sadzy, z płonącymi policzkami, z namiętnie pobłyskującymi oczyma — zupełnie jakby nie księżniczka siedziała przy stole, a zadowolony z życia górnik. Najadłszy się, badaczka przeniosła się na fotel i stamtąd, z głębiny wielgachnego mebla, patrzyła na Armana długim, intrygującym spojrzeniem.
Wytrzymawszy niezbędną pauzę, pytał udając obojętność:
— I cóż?
Juta siłą woli opuszczała kąciki ust, gotowych już radośnie rozciągnąć się od ucha do ucha i powiadamiała niby od niechcenia:
— Zrozumiałam symbol, który oznacza „ogień”.
Arman wiedział, że symbole „niebo”, „nieszczęście” i „odważny” zostały już „zrozumiane”, nauczone i rzetelnie przerysowane przez Jutę na ścianę obok kamienia.
— Winszuję — mówił Arman poważnie, z trudem przeżuwając suszone mięso — już wyczerpałaś z morza trzy garści wody! Pracuj, a odkryjesz dno.
Juta patrzyła na niego zuchwale i drwiąco, spojrzenie jej wymownie mówiło: zobaczymy!
Co prawda, bywały dni, kiedy Juta traciła pewność siebie; jej oczy nie świeciły natchnieniem i do symboli, już narysowanych na ścianie obok kamienia, nie przybywało ani jednej ryski. Po kolacji od razu szła na wieżę — wyglądać wyzwoliciela w gęstniejącym mroku.
Arman wiedział, że jej nocne warty są daremne. Dawno ochrypli heroldowie na miejskich placach; dawno wróciło na zwyczajne tory życie w królewskim pałacu Werchniej Konty, a w sąsiednich krainach powolny bieg powszednich dni w ogóle nie został naruszony. Wyglądało na to, że trzy królestwa ze spokojnym sumieniem oddały Jutę smokowi.
Badania dziewczyny zabrnęły w ślepy zaułek, potem z niego wyszły — znalazła znaki „morze” i „straszliwy” — i znowu poszukiwania uwięzły w nieskończonych wymyślnych splotach nieznanych symboli i rytów. Trochę ochłonąwszy, księżniczka spędzała dni na wieży, poświęcając długie godziny na obserwowanie pustej drogi.
I — dziwna rzecz! — Niebawem zauważyła, że i Arman zajmuje się tym samym. Wylatując z zamku w smoczej postaci, czasami lekceważył polowanie i dalekie loty, żeby pokrążyć nad drogami, jakby kogoś wypatrywał… Wyglądało na to, że czeka on na pojawienie się wyzwoliciela z nie mniejszym, a nawet z większym zniecierpliwieniem, aniżeli więźniarka… A po co, właściwie?
Juta zamyśliła się.
Dotąd sam proces wyzwolenia objawiał jej się dosyć mgliście — zjawi się rycerz, pokona smoka w bitwie… A co oznacza — pokona i jak to będzie wyglądało?
Arman krążył nad brzegiem — oświetlony zachodzącym słońcem opancerzony olbrzym. Juta popatrzyła na drogę i wyobraziła sobie uzbrojonego jeźdźca, który rzuca wyzwanie smokowi.
Rycerz ma kopię, hartowany miecz i nawet buławę z kolcami… Czy można tym uszkodzić łuskę? Chociaż, mniej więcej, poważnie uszkodzić, nie mówiąc już o ścięciu głowy, jak o tym zapewniają starożytne legendy? Czy w ogóle uda mu się zadać zgubny cios zanim zmiecie go z powierzchni ziemi ognista trąba powietrzna?
Czekajcie, czekajcie, pomyślała Juta w panice, przecież jaszczur nie może być niewrażliwy? Ile istnieje przekazów o pogromcach smoków, którzy przynosili do domu a to język, a to całą odrąbaną głowę!
Odrąbaną głowę… Juta przełknęła ślinę.
Arman krążył, rozkoszując się we wstępujących potokach ciepłego powietrza; podobny był do heraldycznego potwora, który zszedł z ryciny; sylwetka jego na tle różowego nieba była groźna i jednocześnie pełna wdzięku.
Może on czeka na rycerza, żeby go pożreć, jak dziką kozę? Może ona, Juta, w myślach przywołując Ostina mimo woli życzy księciu zguby?
Od razu odrzuciła nieznośną myśl. Wyzwoliciele zjawiają się, żeby zwyciężać, bo jakżeby inaczej?
Jednak myśl, odsunięta w najdalszy zakątek świadomości, wciąż powracała. W nocy Jucie przyśniło się niebo — całe zakryte błoniastymi skrzydłami — i potoki płomienia, chłodnego i lepkiego, jak kisiel… Arman-smok szczerzył zębatą paszczę i miecz wypadał z czyjejś osłabłej ręki.
Juta straciła apetyt, błąkała się po zamku ze spuszczoną głową, przygnieciona, zdruzgotana. Arman spoglądał na nią zaniepokojony.
Po kilku dniach przyniósł kogoś w pazurach. Juta, która właśnie czatowała na wieży, przelękła się na śmierć — wydało jej się, że smok niesie jeszcze jedną wykradzioną księżniczkę. Jednak, przyjrzawszy się, dostrzegła, że nowa ofiara skrzydlatego jaszczura pokryta jest białą sierścią i ma zakończone maleńkimi czarnymi raciczkami cztery nogi, które bezradnie wierzgają w powietrzu.
Rzuciwszy się na dół, do sali z kominkiem, Juta zastała tam Armana-człowieka, a przy nim otumanioną, zlęknioną, jednak żywą i nieuszkodzoną dziką kozę.
— To mleko — niedbale wyjaśnił Arman w odpowiedzi na milczące spojrzenie Juty. — Chcesz mleka? To ją wydój.
Juta i koza uważnie spojrzały jedna na drugą. Księżniczka rozejrzała się, szukając jakiegoś naczynia do dojenia — i znalazła na stole bardzo dobry do tego celu dzbanek. Koza odsunęła się o krok, nie spuszczając z Juty zaniepokojonego spojrzenia.
— Może by ją przywiązać? — Nieśmiało zaproponowała Juta.
— Ja potrzymam — zaproponował Arman, tak samo, jak poprzednio, niedbale.
Teraz koza przenosiła strwożony wzrok z Juty na Armana i cały czas cofała się, cofała, dopóki nie natknęła się na fotel.
Arman szybko postąpił do przodu — koza, która znała go jako przerażającego dragona, zameczała w cichej panice. Ten chwycił ją za miniaturowe różki, a Juta doskoczyła z tyłu, postawiła dzbanek na podłodze i obiema rękami wczepiła się w chude kozie wymię.
Koza z całej siły rozpaczliwie zameczała. Wymię wyśliznęło się z palców Juty, a dzbanek z hurkotem potoczył się po podłodze, odbił się od ściany i rozsypał na tysiące skorupek.