— A ty co… — Burknął Arman. Koza, wyrwawszy się, wbiła się w kącik i stamtąd pobekiwała żałośnie, pobłyskując okrągłymi z przerażenia oczami.
— Miłościwy dobrodzieju — powiedziała Juta hardo. — Czyżbyście uważali, że księżniczki w pałacu nic innego nie robią, tylko kozy doją?
Arman nie wiedział, co odpowiedzieć.
Po jeszcze kilku nieudanych próbach wydojenia kozy, Arman zaproponował rozszarpać ją i zjeść. W końcu dobroduszna księżniczka zdołała mu to odradzić — zwierzątko zostało wypuszczone na wolność. A Juta została w niewoli.
Olbrzymie ptaki — kalidony — wyprowadziły pisklęta. Mrużąc oczy od wiatru, Juta patrzyła, jak wychylają się z gniazda liliowe główki, pokryte delikatnym puszkiem, jak rozdziawiają się żółte dzioby i jak zapobiegliwi rodzice wrzucają tam drobne rybki. Dorosłe kalidony były białymi jak mleko i wytwornymi, chociaż skrajnie hałaśliwymi stworzeniami.
Któregoś razu Arman zszedł do podziemi, do Sali Klinopisów i nakazał Jucie, żeby go nie niepokoiła.
Księżniczka więc go nie niepokoiła. Ostatnimi czasy jakby straciła zapał do tajemnic Klinopisów. Pragnienie samotności Armana było jej bardzo na rękę: teraz miała możliwość odwiedzenia jednego miejsca, które od dawna ją ciekawiło. Tym miejscem była komnata, jaką, nie bezpodstawnie, uważała za Armanowe mieszkanie.
Trudno powiedzieć, czemu tak ją tam ciągnęło. Bardzo dobrze rozumiała ewidentną nietaktowność takiego szperania po prywatnych rewirach smoka i męczył ją wstyd; jasne było także, że Armanowi nie spodoba się jej wizyta, jeśli się o niej dowie. Ale ciekawość, nie zaspokojona zagadkami Sali Klinopisów, okazała się silniejsza niż strach i dobre maniery.
Ciężkie drzwi nie były zamknięte, zerknąwszy przezornie, niczym złodziej, Juta wśliznęła się do środka, zostawiwszy uchylone skrzydło.
Komnata okazała się nadspodziewanie wielka, pusta, zakurzona; jedyne wąskie okno pod sufitem ledwie przepuszczało światło dzienne.
Juta rozejrzała się; wzdłuż ściany ciągnęła się wąska, drewniana ława, naprzeciwko, wciśnięta w kamienną podłogę, wznosiła się ciężka skrzynia — wyszlifowana do połysku, ale zmatowiała od czasu. A w najdalszym, zasnutym pajęczyną kątku…
Juta wzdrygnęła się. Tam, w kącie, stało wielkie zwierciadło, przyćmione, nadpęknięte.
Gargulce, kto by pomyślał, że w tym zamku może znajdować się zwierciadło! Choćby i takie zakurzone… Czyżby Arman miał zwyczaj przeglądać się w nim, stroić się?! Z jego wyglądu — trudno powiedzieć, jednak zwierciadło — oto ono!
Juta postąpiła naprzód i oko w oko spotkała się ze swoim odbiciem. Nie oglądała siebie już od nie wiadomo jakiego czasu; ciemna, nieforemna chlamida, niedbale ściągnięte w pęczek włosy, a i spękane od wiatru usta też nie dodawały jej urody… Zastanawiając się nad tym, powiodła ręką po zakurzonej powierzchni i w tym momencie zwierciadło rozświetliło się od wewnątrz.
Juta cofnęła się, a w owalnej ramie zamigotały raptem nieznane oblicza i strzechy wiejskich chat, i wysoka trawa, i znowu twarze… O coś gniewnie zapytał kobiecy głos — dobiegał prosto ze zwierciadła, Juta mocno uszczypnęła się w rękę! Ale to wszystko nie było przywidzeniem i nie znikło, pomimo uszczypnięcia i męski głos, też gniewny, głośno odpowiedział:
— A czy ja wiem?! W komorze zobacz!
Szczekanie psa. Muczenie krowiej trzody i od razu, bez zapowiedzi — bicie kurantów na wieży.
Magiczne zwierciadło! Oto i nagroda dla księżniczki za strach i niewygody!
Słyszała o takich cudach od kołyski — niańki ochoczo opowiadają dzieciakom o Łyżce, co wszystkich karmi po troszeczku, o Kiju samobiju, o Chłopczyku z marchwi i Gadającym zwierciadle; uważano zresztą, że czarodziejskie przedmioty przechowywane są daleko za morzem. A tu, proszę, zwierciadło — oto ono!
Juta nachyliła się ku tafli, chciwie wpatrując się w zwyczajne, codzienne, ale takie dalekie i nieosiągalne dla niej, życie. Obrazy zmieniały się w sposób nielogiczny i zawiły — niektóre z nich, intymne, sprawiały, że księżniczka rumieniła się i odwracała wzrok. Dźwięki dobiegały to wyraźnie, to przygłuszone, to znów zupełnie niewyraźnie i Juta czuła się już trochę otumaniona tym migotaniem barw i rozmaitych głosów, gdy nagle wszystko ucichło i w ramie pojawiło się wytworne wnętrze, które niebawem okazało się salą w pałacu króla Akmalii.
W komnacie było pełno ludzi, wyglądało na to, że odbywa się w niej uroczyste przyjęcie. Król i królowa uprzejmie rozmawiali ze sztywno noszącymi się posłami — Juta od razu ich poznała, to byli posłowie Werchniej Konty! Lokaje roznosili wino w wysokich kielichach, kołysały się napudrowane fryzury dam, ktoś szczerze się śmiał, ale Juta nie słyszała ani jednego dźwięku — zwierciadło zagadkowo milczało… Falbanki, kokardki, broszki i podwiązki — jak ona wcześniej tych wszystkich ozdóbek nienawidziła, i jak teraz to wszystko jej się podobało! Potem w smutną, pustą komnatę zapomnianego smoczego zamku wdarły się i śmiech, i głosy, i dzwonienie kielichów — całą przestrzeń w środku ramy zapełniło jasne liczko przepięknej księżniczki Oliwii.
Juta zagryzła wargi.
Oliwia, otoczona kawalerami, łaskawie przyjmowała oznaki zainteresowania. Tuż obok niej mignęła w tłumie jasnowłosa głowa — i Juta aż poczuła zimny pot, ale nie, to nie był Ostin. Księcia Kontestarii nie było na przyjęciu.
— No a po cóż istnieją letnie rezydencje? — Subtelnie uśmiechając się, mówiła Oliwia. — Oczywiście po to, żeby urządzać w nich pikniki i spacery w świetle księżyca… Dla romantycznych spotkań, i nie śmiej się, Wertrano!
Oliwia odwróciła się — i Juta zobaczyła siostrę. Werta powstrzymywała się od śmiechu; na jej sukni, na ramionach, drżała cieniutka żałobna wstążeczka.
Juta zmartwiała.
Jakże to tak! Jakże to tak, posłuchajcie! Ona przecież jest jeszcze żywa… Oni ją pochowali, ale jakże to tak! Jak oni mogą się śmiać, pić wino… Oni przecież NAWET NIE SPRÓBOWALI jej uratować!
Oliwia w zwierciadle podniosła się — podskoczyli liczni zalotnicy. Akmalijka ruszyła do drzwi, za jakimi widać było wspaniały egzotyczny sad, jednak zatrzymała się. Zapytała na wpół odwrócona:
— A tak właściwie, Werto… Co słychać o nieszczęsnej Jucie?
Wertrana w poczuciu winy wzruszyła ramionami:
— Przecież wiesz, heroldowie nawoływali rycerzy prawie dwieście razy… Żaden się nie zjawił. I dlaczego?
— Dlaczego? — Uśmiechnęła się Oliwia. — Czarująca naiwność… Wszak według prawa wyzwoliciel musiałby się z nią ożenić, oto dlaczego. Wyobrażasz to sobie — ożenić się z Jutą! — I odwróciwszy się, wyszła w towarzystwie zalotników.
Juta siedziała zdrętwiała; zwierciadło zgasło i w zmętniałej jego powierzchni zobaczyła siebie — brzydką, niezgrabną, z wielkimi kroplami łez na rozpalonych policzkach… A potem zobaczyła za swoimi plecami Armana.
— Nikt nie przyjdzie — powiedziała Juta cicho.
Arman milczał.
— Nikt nie przyjdzie! — Powtórzyła głośniej. — Po co mnie wykradliście, po mnie nikt nie przyjdzie!
— To nie twoja sprawa — powiedział Arman pochmurno.
— Nie moja? — Palce Juty gniotły i strzępiły brzeg bałachonu. Nie moja? Trzeba było od razu mnie pożreć, a nie męczyć się samemu i mnie… Zwodzić.
Arman patrzył na pokryte pajęczynami ściany.
— Po co… — Głos Juty drżał. — Jakbyście wykradli urodziwą dziewczynę… Po nią zjawiłyby się, żeby się bić, setki rycerzy… Przecież tego chcecie? Ja wiem… Ja dawno zrozumiałam… To po co wykradliście… Mnie?