Выбрать главу

Jestem trzeźwy — ciężko przetaczało się w jego zamroczonej głowie. Jestem całkowicie zdolny… Przekleństwo!

Znowu zaczerpnął wody na skrzydło i rozzłościł się, i ta złość pomogła mu się opanować. Znieważając siebie i cały świat, rzucił się daleko od brzegu i od zamku, gnany nienawiścią i rozpaczą.

Bezwietrznie. Niebo jednak zaciągnęło się; od horyzontu pełzły ciemne, bardziej podobne do zwałów czarnoziemu, bezkształtne gromady napęczniałych wodą burzowych chmur. Armana mdliło. Chaotycznie machając naraz osłabionymi skrzydłami, leciał i leciał, jakby starając się uciec od siebie.

Stojące nad morzem powietrze zadrżało. Potem zadrżało jeszcze i od razu, bez uprzedzenia, nadleciał lodowaty wicher. Zapadła ciemność, tylko kraj nieba raptem jaskrawo rozbłysnął, aby w tej samej chwili zgasnąć.

Burza.

Armanowi zrobiło się wesoło. Cóż, niech tam. To zabawne. To przygoda. Byle dalej od zamku, od księżniczki, od Rytualnej Sali, od Sali Klinopisów, od takiego życia. Daleko.

Horyzont rozbłysnął znowu i znowu, i znowu, i raptem czujne ucho Armana wyłowiło w rytmicznym huku morza dalekie echo: uhu-hu…

Arman chciał się uśmiechnąć, jednak zębata paszcza nie była przystosowana do tego typu min. Rozjuszony wicher znienacka porwał go za skrzydła, zakręcił, obsypał słonymi bryzgami; w tym momencie po łusce zabębniły rzęsiście wielkie krople. Arman czuł, jak ściekają na podbrzusze, omijając łuski, skapują ze ściśniętych pazurów.

Trzeba wracać, pomyślał Arman. Był jeszcze całkiem wesoły, ale już zmęczony.

I wtenczas wszystko się zaczęło.

Burza nadeszła raptownie z całą swoją złośliwością i bezwzględnością.

Arman miotał się między błyskawicami; niebo nad jego głową, co chwilę pokrywało się siecią błękitnych żył. Niebo udręczone, ryczało, szaleńczo krzyczało od horyzontu do horyzontu, i w tym zamęcie fal i chmur nie było już ani góry, ani dołu, ani jakiegoś pewnego kierunku.

Smok zdaje się otrzeźwiał, ale to już nie miało znaczenia. Nawet palące pragnienie powrotu nie mogło pomóc w mętnym mroku i ostatecznie zabłądził. Chmury oblepiły go czarną watą, prawe skrzydło złapał skurcz i odmówiło posłuszeństwa. Kilka długich sekund po prostu spadał, jak postrzelona łyska, potem skrzydło nagle załopotało z szaloną siłą i Arman wyśliznął się spod olbrzymiej fali, która już gotowa była go zlizać, jak żaba zlizuje nisko lecącą nieostrożną muszkę.

Jednak błyskawica — błyskawica nie miała ochoty wypuścić zdobyczy. Ktoś bezmiernie starszy niż przodkowie jaszczura, ktoś uzbrojony w iskrzący wyraźny oszczep, niemiłosiernie celował w ciemny grzbiet z kościanym grzebieniem. Zamachnął się raz i drugi, a trzeci raz ledwie nie stał się dla Armana ostatnim, i niechybnej zguby udało się uniknąć tylko porywczym, karkołomnym manewrem.

Ojciec. Jego ojciec krążył nad morzem i strąciła go błyskawica. W pewnym momencie Armanowi zdawało się, że widmo ojca, widmo czarnego, zabitego przez piorun smoka szczerzy się tuż obok, potem, że przez chmury spoglądają jego czerwone oczy.

Arman pojął, że to śmierć. Dziwne, nie przeląkł się i nie poczuł ulgi, tylko naszła go, jakby z zewnątrz, uroczysta myśclass="underline" tak oto skończył sławny ród…

Błyskawica rozciągnęła się na całą długość nieba — jakby ktoś nakreślił olbrzymie genealogiczne drzewo.

Juta spoglądała na burzę przez kraty okna, kuliła się od porywów wiatru i wzdrygała od uderzeń gromu.

Nie bała się burzy. Kiedyś pyszniła się swoją odwagą przed innymi dzieciakami; teraz, raz po raz przypominała sobie słowa siwej niańki — wychowawczyni maleńkiej księżniczki Maj.

— Błyskawica — mówiła babuleńka podczas burzy — błyskawica smoków szuka… Nie lubi ich, nie, ogniem wypala. Jak zobaczycie błyskawicę — wiedzcie, to po smoczą duszę…

Juta wzdrygała się, kuliła od wiatru i nie wiedziała, radować się, martwić, czy bać.

Arman poleciał pijany, zupełnie zamroczony; pół godziny później rozpętała się burza i już tyle czasu minęło, a smoka ciągle nie ma i nie ma…

Czy on jeszcze żyje?

Jeśli nie, to Juta jest wolna. Póki co nie wiadomo, jak wydostać się z zamku i znaleźć drogę do domu, ale strażnik zginął, więc Jucie nie zagraża mroczne niebezpieczeństwo, powiązane ze słowem „rzemiosło”.

A jeśli Arman żyje? Czy będzie potrafił wrócić, znaleźć zamek w całkowitych ciemnościach?

Jeśli nie będzie potrafił, to jakikolwiek rycerz, jeśli się zjawi, będzie całkowicie bezpieczny. Koniec ze strasznymi snami i uciążliwymi myślami. I zamek, i skarby — przecież w zamku przechowuje się skarby — wszystko to należy się jej, Jucie i temu, kto przyjdzie ją ratować.

Tak czy siak — wychodzi Jucie na dobre ta cała burza. Smok ginie w morzu — jaki szczęśliwy przypadek!

Uderzyło w oczy białe światło błyskawicy.

Arman opowiadał jej o swoich przodkach. Dał jej swoją chlamidę. Pojmał dla niej kozę.

Może zjeść ją, Jutę. On i wyzwoliciela zje.

Błyskawice rozdzierały niebo nieprzerwanie — zrobiło się jasno jak w dzień.

On jest samotny i nieszczęśliwy.

Zamek trząsł się od uderzeń straszliwych fal oszalałego morza.

Na wieży szalał wicher. Uczepiwszy się kamiennego zęba, Juta spróbowała krzyczeć — ale wiatr, zadrwiwszy z tego głupiego wybryku, zamknął jej usta. Dziewczyna przycichła, wcisnąwszy się w kamień, słuchając ryku morza i uderzeń błyskawic. Co może zrobić jedna księżniczka przeciwko wzburzonemu żywiołowi?

On nie znajdzie drogi do domu. Osłabnie. Błyskawica go zabije. Zagrzmiał grom, jakby spiesząc potwierdzić jej myśli. Wtedy Juta wysunęła się zza zęba i pokazała niebu język.

Pamiętała gdzie przechowywane są pochodnie. Za jednym razem udawało się przynieść wszystkiego dziesięć, dwanaście; Juta bała się, że nie zdąży.

Pochodnie, zwalone w stos na szczycie wieży, natychmiast przemokły. Nie wiedziała, czy uda jej się rozpalić ognisko, czy nie.

Upadłszy w ciemnościach, obtarła kolana, połamała wszystkie paznokcie na palcach prawej ręki i boleśnie podrapała policzki.

Krzesiwo znalazło się na kominku; ręce nie słuchały się jej, iskra się nie pojawiała, pochodnia nie chciała się zająć.

Nareszcie, zataczając się, doniosła ogień do wieży. Wiatr, rechocząc, od razu go zgasił.

Powtórzyła całą drogę od początku i, całym ciałem chroniąc ogień od wiatru, wetknęła pochodnię w kopiec takich samych, ale przemokniętych pochodni.

Ogień zadymił i, jak się jej zdawało, zgasł. Zbierało się jej na płacz, gdy w końcu spod góry pochodni ułożonych na wieży, wypełzł niepewny dymek.

Juta cofnęła się. Ognisko raptem zapłonęło, trochę opalając jej włosy. Pochodnie miał Arman nad podziw dobre i Jucie przyszło odstąpić otoczony kamiennymi zębami placyk burzliwemu ogniowi.

Wiatr bezsilnie się złościł, ale przez to jeszcze bardziej rozdmuchiwał płomień na wierzchołku wieży. Chłostał deszcz, palił się stos osmolonych pałek. Juta stała na dole, na ciemnych schodach i zaciskała dłonie.

Zobaczy? Czy już jest martwy? Zobaczy?

Arman zobaczył, ale nie od razu pojął, że to nie miraż.

Ognik zdawał się daleki, słaby i maleńki. Ale to była jedyna latarnia w tej mieszaninie z nieba, wody i śmierci.

I poleciał w kierunku ognika, rzucając się na bok za każdym razem, kiedy słyszał nad głową cichy trzask, który zapowiadał kolejne uderzenie pioruna.

Morze rozdziawiało setki zachłannych paszczy, otoczonych wargami z piany. Morze chciało pożreć smoka.