Ale ognik zbliżał się i rósł, i przeobrażał się w ognisko, i powstawał z ciemności zarys zamku, i ostatkiem sił wywinąwszy się błyskawicy, rzucił się zmęczonym smoczym ciałem w kierunku Wrót.
Rankiem niebo przejaśniało. Placyk na wierzchołku zachodniej wieży zachował ślady ogniska — czarne węgle, czarne kopcie na kamieniu, białawy popiół.
Arman przeszedł po popiele, który osiadł na jego stopach aż po kostki, idąc zostawiał po sobie nierówne bezkształtne ślady — kulał.
Ręce jego, a szczególnie prawa, bolały od ramion, aż po końcówki palców. Wargi popękały, oczy zaogniły się i ledwie wyzierały spod opuchniętych powiek. Gardło straciło umiejętność wydawania wyraźnych dźwięków, dlatego mówić musiał szeptem.
— Widziałem ojca — szeptem powiedział Jucie.
Ta, opanowana na zewnątrz, ale w środku przepełniona świadomością własnego heroizmu, zdziwiła się:
— Ojca?
— Zdawało mi się… Ojciec zginął od uderzenia piorunem i runął w morze. Ja wtedy nie pokryłem się jeszcze łuską.
Zamilkli. Arman ostrożnie poruszał prawym ramieniem, słuchając, jak skrzypią stawy.
— Ojciec niekiedy przychodzi do mnie we śnie… Wiesz, miałem bardzo surowego dziadka. Wychowywał mnie, kiedy zostałem osierocony. Jednak on mnie znieważał. On i ojca znieważał za to, że nie miał więcej synów, moich braci, zdolnych zabić mnie w pojedynku…
Arman chrypiał, ciężko mu było mówić.
— A matka? — Zapytała Juta, też szeptem.
— Nie pamiętam… Ojciec wcześnie… Utracił moją matkę.
Morze, żółte po sztormie, zawalone strzępkami wodorostów i porwanymi meduzami, niezgrabnie przetaczało się u podnóża wieży. Juta nagle wyobraziła sobie milczącą, smutną smoczycę w postaci człowieka, która stoi na wieży i wyczekuje — męża? Synów?
— A… Jakie one są, kobiety-smoki?
Arman milczał długo, i Juta zrozumiała, że on i tak nie odpowie.
— A wy chcielibyście… Mieć braci? — Zapytała wtedy.
Arman patrzył na morze.
— Ja mam dwie siostry — powiedziała księżniczka, jakby zastanawiając się nad czymś. — Wertrana ma, co prawda, kiepski charakter, ale też mnie kocha na swój sposób. I ja ją. A Maj jest dobra i wesoła, byłabym bardzo samotna, gdybym nie miała sióstr… I tak jestem samotna.
Nagle uśmiechnęła się do swoich myśli:
— A wiecie, kiedy miałam dziesięć lat, umiałam zestrzelić z rogatki muchę…
— Tak? — Zdziwił się Arman. — A co to takiego rogatka?
Błogo zmrużywszy oczy, Juta spoglądała w daclass="underline"
— Rogatka… Paziowie, kuchciki i wszystkie dzieciaki z pałacu chodziły za mną tabunem i nie zauważały, jaka jestem brzydka, im było wszystko jedno…
— E, tam — przerwał Arman niezdecydowanie — nie taka znowu…
Księżniczka uśmiechnęła się:
— A wam, po co ta delikatność? Przez moją brzydotę wiele łez się przelało. I moich, i cudzych… Wiecie, jak to bywa, kiedy dzieciaki, podrósłszy, nagle widzą we wczorajszej przewodniczce pośmiewisko?
— Nie wiem — powiedział Arman, wzdychając.
— I nie musicie — zgodziła się Juta. I od razu, bez uprzedzenia, zapytała: — A co to takiego rzemiosło?
Arman patrzył, jak rodzą się nad horyzontem chmury, jasne, z okrągłymi miękkimi bokami i płaską podstawą na dole.
— Co to takiego rzemiosło? — Głos Juty zadrżał.
— To — powoli odpowiedział Arman — właśnie to, czym tak zasłynęli moi przodkowie i w czym ja ani trochę nie rozkwitam. To starożytny obrzęd, powiązany… Jesteś pewna, że rzeczywiście chcesz o tym usłyszeć?
— Jestem pewna — ledwo słyszalnie wymamrotała Juta.
Arman rozgrzewał dłoń prawej ręki palcami lewej.
— …Powiązany z wykradaniem i pożeraniem księżniczek.
Juta nie zbladła, nie krzyknęła i nie zamknęła oczu.
— No cóż — powiedziała po krótkiej pauzie — czegoś takiego po tym rodzie można się było spodziewać.
— Naprawdę? — Zdziwił się Arman.
Ślicznotki — kalidony majestatycznie krążyły nad gniazdem, raz po raz ospale pokrzykując.
— To znaczy, że… — Zapytała Juta cicho — …że i waleczny Sam-Ar, i synowie jego, Lir-Ir, i Nur-Ar, i Dir-Ar, i syn jego Akk-Ar…
— Jak ty to zapamiętałaś? — Zdziwił się Arman.
— … Wszyscy oni byli ludożercami? — Wyszeptała Juta, nie zwracając na niego uwagi.
Arman rozgrzał dłoń prawej ręki i przeszedł do łokcia.
— Ludożercy… Jakie… Niefortunne słowo.
Juta go nie słyszała. Jej twarz zastygła w wyrazie, nawet nie strachu, a odrazy.
— Rozszyfrowywałam ich pismo… Czytałam latopis ich życia… Oni… Myślałam, że byli potężni i sławni… A oni jedli ludzi, a do tego jeszcze kobiety!
— Nie kobiety, a cnotliwe dziewczęta — burknął Arman. — Księżniczki.
Juta obróciła się do niego, a oczy jej były pełne goryczy i gniewu:
— I ten, kto napisał na kamieniu te wersy: „Ja wznoszę się do niebios, a mój cień leży na skałach, maleńki, jak źrenica myszki”… To napisał ludożerca?
— Nie — szybko powiedział Arman. — To ja napisałem.
Juta wytrzeszczyła na niego oczy, zapominając zamknąć usta.
— A ja nie jestem ludożercą, Juto — ścisnął sobie łokieć, aż zachrzęściło. — Przecież ci powiedziałem, że nie rozkwitałem w rzemiośle… Dlatego jestem wyrodkiem, dlatego nikczemnikiem, dlatego sobą pogardzam.
— Pogardzasz? — Ze zdziwienia Juta przeszła na „ty”.
— Posłuchaj, we wszystkich rodach są jakieś prawa… Twoi krewni gardzą tobą, bo nie jesteś piękna. To uważają za wadę. A moja wada — w czym innym… Ja… No, kiedy byłem młodzieńcem, to… Dziad mógł przetrącić mi grzebień jednym uderzeniem ogona… On… Bałem się go bardziej niż śmierci, ale to… Posłuchaj, czemu ty się tak we mnie wpatrujesz? Sam nie wiem… Po co to tobie… To nieciekawe.
Chcąc załagodzić bolesną prawdę swoich bezsensownych, kłopotliwych słów, Arman nagle wyciągnął rękę i wyrzucił w morze zwęgloną pochodnię.
Ten całkowicie niespodziewany i, oczywiście, ani trochę groźny gest wydobył z jej piersi krzyk, który siłą swoją mógł się równać z przedśmiertnym.
Wygodnie umościli się przed pękniętym zwierciadłem i w milczeniu oglądali niespiesznie zmieniające się jeden za drugim obrazy z pałacowego życia.
Snuły się zakłopotane pokojówki, praczki rozwieszały do suszenia olbrzymi proporzec z kocimi mordami; w kuchni bili się kuchcikowie, król rozmawiał z generałami, paziowie grali w kamyki. Chimeryczne zwierciadło raz po raz sprytnie wciskało między całkiem składne scenki jakąś absurdalną: szczególnie polubiło domowe zwierzęta i przez długi czas lubowało się w rozmaitych szczegółach ich życia.
Wieśniaczka doiła krowę, biły się psy, utykała po poboczu kaczka, ciągnąc za sobą cały sznurek kacząt. Potem migotanie, pstre zamieszanie — i oto królowa Werchniej Konty spaceruje po parku w towarzystwie frejliny.
— Mama się postarzała — cicho powiedziała Juta.
Arman wyłowił w jej słowach wyrzut i spochmurniał.
Powierzchnia zwierciadła znowu zaciągnęła się fałdami, potem pokryła się barwnymi plamami i nareszcie rozjaśniła. Juta wykrzyknęła ożywiona:
— A to moja siostra Maj!
Dziewczątko siedziało w parku na brzegu fontanny ze złotymi rybkami — akurat tam, gdzie Juta tak lubiła rozmawiać sama ze sobą.
Arman też poznał księżniczkę Maj — jakaż piękna była wtedy, w przededniu karnawału, jak jej pasował kapelusik z łódeczką! — I ciężko westchnął.