— Obejmę cię, Werto! — Rzuciła się Wertranie na szyję Maj, przez co nieomal ścięła z nóg krawczynię, która dreptała dookoła siostry, i cmoknęła ją w policzek tak szczerze, że porcelanowy rybak o mało nie wpadł w aksamitne głębiny.
— Ach, Maj — i Wertrana znowu uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Obejmę cię, Juto! — Krzyknęła Maj i puściwszy Wertranę, oplotła rękami szyję swojej najstarszej siostry, która przymierzała suknię w kącie przy drzwiach.
Ta wzdrygnęła się i odchyliła, posyłając Maj wymuszony uśmiech. Suknia księżniczki Juty była różowa, jak poranek; zdawało się, że jest przykrótka — dół spódnicy unosił się wysoko nad ziemią, odsłaniając wielkie, trochę koślawe stopy. Juta wpatrywała się w zwierciadło tępo i pochmurnie — a z lustra tępo i pochmurnie patrzyła na nią nieładna, tyczkowata dziewczyna, której przepyszna suknia pasowała tak samo, jak brokatowa kamizelka jarmarcznej małpce.
— Nie wierć się, księżniczko — zażądała krawczyni.
Juta odpowiedziała jej ciężkim spojrzeniem.
— Kapelusz, wasza wysokość — z szacunkiem zaproponował kapelusznik.
Juta odwróciła się.
Kapelusz właściwie nie był wcale brzydki — obrazował pojedynek dnia i nocy. Po stronie nocy lśnił czarny aksamit, usiany maleńkimi szklanymi gwiazdkami, a po stronie dnia — trzepotał skrawkami różowy jedwab i nad tym wszystkim kołysało się na niteczkach złote słońce z igiełkami promieniami, i perłowy guzik księżyc.
— Okropieństwo — powiedziała Juta.
Kapelusznik obrażony zamrugał oczami:
— Darujcie, księżniczko, ale to pochwalony przez was szkic! Wszystko… Wszystko ze szczegółami…
Wesoła, piegowata pokojówka z pęczkiem żelaznych szpilek w ustach przypinała kapelusz do szorstkich włosów Juty.
Juta rzuciła beznadziejne spojrzenie w zwierciadło; gdzie w odbiciu można było zobaczyć rondo kapelusza, zakrywające połowę twarzy, krótką woalkę zwisającą aż do koniuszka ostrego nosa, a poniżej duże usta o cienkich wargach, skrzywione w lekceważącym grymasie.
— Może ozdobić woalkę? — Zaproponowała piegowata pokojówka. Krawczyni zmrużyła oczy, oceniając efekt i pociągnęła dół strojnej różowej sukni:
— Woalka musi być jeszcze gęściejsza… Najgrubsza, rozumiesz? I długa, aż do szyi…
Pojętna pokojówka pokiwała głową, ledwo powstrzymując śmiech. A może Jucie tylko się zdawało?
Znowu podbiegła w podskokach księżniczka Maj, radośnie zaklaskała w dłonie, dotknęła księżyc i słońce, ukłuła się o złoty promień i roześmiała się:
— Juto, to cud! Jak wspaniale, jaką masz pyszną suknię! Maleńka Maj była naiwna, nawet jak na swoje szesnaście lat.
Wertrana spoglądała na nią z daleka, wzdychała i poprawiała kokardkę na prawym biodrze.
Juta tymczasem obracała kapelusz i tak i siak, nasuwała na czoło i na tył głowy, zagryzała wargi, co ją jeszcze bardziej szpeciło. Pokojówki z ukosa spozierały zza jej pleców; łowiąc w lustrze ich spojrzenia, ze złości ledwo powstrzymywała łzy. Potwór. Jakkolwiek się obrócić i spojrzeć — potwór.
— Wasza wysokość — miękko zaczął kapelusznik, ale ktoś pociągnął go za rękaw i zmieszany zamilkł; ktoś w kącie zachichotał, ale od razu uciszyło go kilka innych głosów. Juta zaczerwieniła się jak rak.
— A ty się nie garb, Juto — poradziła księżniczka Wertrana. — Nie zagryzaj warg, nie marszcz czoła i nie krzyw się tak. Tobie to nie przystoi…
Siostra odwróciła się gwałtownie, jak na sprężynie:
— Za to tobie przystoi… Tobie przystoi ta… To…
Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Pokojówki ze zdziwieniem zaszemrały. Juta zakręciła się na obcasach i wybiegła z bawialni trzaskając drzwiami.
Maleńka Maj szeroko otworzyła błękitne oczy, które od razu napełniły się łzami:
— Po co tak… Psuć sobie święto…
— I innym przy okazji… — Cicho dodała Wertrana, znowu odwracając się do zwierciadła.
Trzy królestwa istniały obok siebie, kto wie od ilu już stuleci i, jeśli wierzyć kronikom, wojny między nimi przytrafiły się tylko dwa razy: pierwsza, kiedy książę krainy Kontestarii wykradł księżniczkę z sąsiedniej Akmalii i pojął ją za żonę bez błogosławieństwa jej rodziców, a po upływie paru setek lat druga — kiedy jakiś akmalijski blacharz, po wychyleniu kieliszka w szynku, obraził kotkę, która kręciła się pod nogami, chociaż jest ona, jak wiadomo, heraldycznym zwierzęciem królestwa Werchnia Konta. W pozostałym czasie trzy królestwa zgodnie sąsiadowały ze sobą, od czasu do czasu zawiązując międzydynastyczne śluby, tak więc trzy królewskie dwory były w pewnym stopniu ze sobą spokrewnione.
…Łopotały na wietrze proporce ze srogimi kocimi mordkami. Przygotowania do karnawału kapeluszy na jakiś czas odsunęły na bok wszystkie inne problemy. Tego roku święto organizowała Werchnia Konta i Juta, włócząc się po pałacowych korytarzach, to tu, to tam natykała się na swego ojca — król miotał się po całym pałacu, żeby zdążyć wydać ostatnie rozporządzenia i mamrotał swoje ulubione przekleństwo — garrrrrgulce… Spocona, zaczerwieniona świta wyminęła Jutę, niby jakąś przeszkodę.
Lada moment miały przybyć najdostojniejsze osoby z przyległych państw — księżniczka mogła zobaczyć z okna sypialni, jak pośpiesznie rozścielają kobierce na bruku pałacowego podwórza, jak szykuje się orkiestra, lśniąc wypolerowaną miedzią instrumentów i guzików przy uniformach. Migotały w radosnym bezładzie loki Maj, jej turkusowa suknia, kapelusz z wysoką falą — maleńka księżniczka energicznie włączyła się w przedświąteczną krzątaninę.
Rozdrażniona Juta włóczyła się bez celu po pałacu, postała przez chwilę obok biblioteczki, przewertowała do dziur zaczytaną powieść, w końcu obciągnęła nieszczęsną różową suknię i wstąpiła do matczynych komnat.
W pokojach królowej nikogo nie było. Na klawesynie stertą zalegały pudła po kapeluszach, na dywanie leżał zapomniany tamborek. Juta mimochodem go podniosła — matka wyszywała fragment legendy o dziewczynie porwanej przez smoka. Zielony, jedwabny smok był już gotowy i ział ognistożółtymi płomieniami, a jego ofiara była zaznaczona na razie tylko kilkoma ściegami.
Dla rozwiania lekko dokuczającej nudy, Juta poszła do pokoi frejlin.
Szła i dotykała złotych medalionów oraz sztukatorskich detali na ścianach, wzdychała, starała się dotknąć nosa koniuszkiem języka — na szczęście korytarze były puste i nikt nie mógł stwierdzić, czy przystoi to Jucie, czy nie. Zatrzymała ją dobiegająca skądś przytłumiona rozmowa; poznała matczyny głos i zaczęła nasłuchiwać, starając się ustalić, skąd dobiega.
— … Jest w tym i nasza wina — z westchnieniem przyznała komuś królowa.
Juta zawahała się przez chwilę, po czym odwróciła w kierunku głosu i znalazła się w komnacie przegrodzonej ciężką portierą. Tam, za aksamitną ścianą, królowa słuchała odpowiedzi swojej rozmówczyni:
— Wątpię, wasza wysokość. Wy nie obdarzyłyście Juty wylewną miłością, ale też nie zaznała od was krzywdy.
Serce Juty na chwilę zamarło, by zaraz zakołatać niespokojnie i bezładnie.
— Astronom zapewnia, że cały dzień będzie cudowna pogoda — frejlina starała się szybko skierować rozmowę na inne tory.
Królowa westchnęła głośno, z troską.