Выбрать главу

Potem przywidziały mu się w głębokiej topieli błoniaste skrzydła i kościany grzebień wzdłuż grzbietu — ale smok, jeśli to był smok, od razu zapadł się w głębinę. Armanowe serce boleśnie się ścisnęło — ileż jeszcze smoczych kości leży na ciemnym dnie?

Wiele razy nachodziła go myśl, żeby złożyć skrzydła i rzucić się w morze, żeby od razu dołączyć do dwustu pokoleń przodków. Jednak wciąż leciał i leciał.

W końcu z trudem odrywając wzrok od wody, Arman znalazł w sobie siłę, żeby spojrzeć przed siebie.

Prosto przed nim nie było już horyzontu — zastąpiła go ciemna pionowa ściana. Arman nigdy nie przypuszczał, że takie skały istnieją na świecie.

Zamachał skrzydłami mocniej, ale ściana przybliżała się powoli, tak powoli, jakby specjalnie chciała porazić swoim rozmiarem i ogromem. Jej górna krawędź zakryła pół nieba i Arman pojął nagle, że nie przeleci — po prostu nie będzie w stanie unieść się tak wysoko.

Zakaszlał suchym dymem, wyrywającym się z gardła i ostatkiem sił wyrwał się do góry. Skała, pionowa i niemal gładka, obojętnie patrzyła na jego wysiłki ciemnymi, okrągłymi dziurami — ni to gniazdami, ni to norami.

Morze odsunęło się niżej i przybój, rozbijający się o podnóża skały, zdawał się otoczką serwetki — tą, którą ze śmiechem wydziergała Juta.

Juta… Przeciął gęste powietrze, w którym grzęzły omdlewające skrzydła. Ale szczyt skały był niedosiężnie daleko i, poddawszy się, Arman ześliznął się w dół.

Kiedy do chciwych fal niewiele już zostało, w skale — spostrzegł to kątem oka — nagle otworzyła się pieczara. Arman odwrócił głowę — z ciemnej głębi patrzono na niego, czuł to spojrzenie każdą łuską.

— Młody smoku… — Ni to powiedział, ni to westchnął głuchy głos z kamiennej masy. — Szukasz śmierci, młody smoku…

Absolutnie nie, chciał powiedzieć Arman, ale smocza paszcza nie umiała mówić. Na skraju pieczary wystawał ze skały odłamek kamienia — i Arman ze wszystkich sił podciągnął się do niego pazurami.

— Wszyscy wy… Jesteście podobni — rzekł Ten, który patrzy ze skały.

Armanowi udało się uczepić pazurami — i w tej sekundzie, przeobrażając się w człowieka, szarpnięciem zarzucił ciężkie, zesztywniałe ciało do pieczary. Cokolwiek mówić, był to jednak stały grunt — miejsce, gdzie można było żyć, nie machając skrzydłami.

— Szukasz śmierci, młody smoku — pewnie powtórzył Ten, który patrzy, chociaż jego nieproszony gość był już w ludzkiej postaci.

— Już dawno nie jestem młody — schrypniętym głosem odezwał się Arman. — I nie śmierci szukam, a ojczyzny Prajaszczura, mojego przodka.

— Tego chłopca — głos stał się cieplejszy — tego śmiesznego skrzydlatego chłopięcia… Zawsze zapominam, że minęło już wiele czasu, odkąd on nauczył się latać…

— Prajaszczur?!

— Tak, tak… Rósł na moich oczach, zawsze byłem przeciwny jego szaleńczej idei — polecieć za morze… Ale ojczyzna jego nie tutaj.

Arman nieruchomo leżał na ostrych kamieniach. Słowa Tego, który patrzy wywołały w nim strach; spojrzenie, źródło którego było gdzieś w ciemnej głębinie, dławiło, skuwało niczym pęta. Arman ani razu nie zdecydował się popatrzeć w tym kierunku, ale wbijając wzrok w podłoże, czuł je — badawcze, nieustanne.

— Ojczyzna jego nie tutaj — kontynuował Ten, który patrzy — on jest podrzutkiem… Kto wie, skąd go podrzucono — możliwe, że z gwiazd…

— Prajaszczur nie może być podrzutkiem — głucho powiedział Arman.

— Możliwe, możliwe — lekko zgodził się głos. — Chociaż, kto poręczy, że wszystkich nas nie podrzucono na ten dziwny świat?

— Kim jesteś? — Zapytał Arman tak samo głucho.

— Czy można odpowiedzieć na to pytanie? — Zdziwił się Ten, który patrzy. — A kim ty jesteś?

— Moje imię Arm-Ann.

— Czy to o imię chodzi? Co mówi o tobie twoje imię?

— Jestem dwieście pierwszym potomkiem wielkiego rodu.

— Arman wstrzymał oddech, spojrzenie z ciemnej pustki było coraz trudniejsze do zniesienia.

Zdawało się, że głos się uśmiechnął:

— Ten chłopiec napłodził mnóstwo potomków… Jesteś do niego podobny, młody smok.

— Możliwe — powoli odezwał się Arman. — On był pierwszym w rodzie, a ja jestem ostatni.

— Koło — powiedział Ten, który patrzy.

— Co, proszę? — Nie zrozumiał Arman.

— Koło. Pierwszy — i ostatnim jest. Krąg się zamknął.

Jakiś czas Arman leżał, przetrawiając jego słowa. Potem wycedził przez zęby:

— Hej, filozofie… Nie mógłbyś się na chwilę odwrócić? Ciężko mi, kiedy patrzysz.

— Jakże ja mogę nie patrzeć? — Zdziwił się Ten, który patrzy.

Zamilkli.

— Chcę odejść — powiedział Arman.

— Zupełnie odejść? Odejść z tego życia?

Armanowi coś nagle jęknęło w piersiach — sam nie wiedział czy strach, czy radość.

Skała drżała ledwie zauważalnie, wstrząsana przybojem. Ale w miarowy dźwięk fal nie wplatały się zwyczajne krzyki mew — cicho. Ni zwierza, ni ptaka.

— Nnnie… — Przemówił z trudem. — Ja jeszcze… Nie zdecydowałem.

Spojrzenie stało się jeszcze bardziej przenikliwe — Arman tracił dech od siły świdrującego wzroku. — Decyduj, młody smoku. Temu chłopcu też było trudno.

— Odwróć się — wydyszał Arman, zakrywając twarz rękami.

Nastąpił dźwięk, podobny do krótkiego, suchego śmiechu.

— Tobie jeszcze przyjdzie decydować. Na ciebie czeka… Nie. Najpierw wybierz.

I znowu — krótki śmieszek. Spojrzenie zniknęło. Arman podniósł głowę — z głębi skały donosiły się ciężkie kroki odchodzącego.

* * *

Po wydarzeniu w domku myśliwskim, kiedy to samochwalstwo Ostina przerwane zostało cichym wtrąceniem Juty, w stosunkach małżonków nastąpiła nagła i ostra niezgoda. Król coraz częściej nie przychodził do małżeńskiej sypialni. Niezgoda w koronowanej rodzinie nie mogła pozostać niezauważona.

Szeptały pokojówki; ich szept dolatywał do uszu Juty i pokrywał je czerwienią wstydu. Niekiedy miała ochotę zatkać wszystkie gadatliwe gęby — ale jeszcze się powstrzymywała, udając, że nic nie słyszy.

Któregoś wieczoru podjęła próbę porozumienia.

— Ostinie — niedbale powiedziała podczas kolacji, która jak wszystkie pałacowe rytuały pozostała niezmienna — chciałabym z tobą porozmawiać.

Popatrzył na nią bez żadnego wyrazu — tak przynajmniej jej się wydawało — i powoli kiwnął głową.

Starała się go namówić na spacer po zaśnieżonej łące, ale król nalegał, żeby rozmowa odbyła się w jego gabinecie. Atmosfera gabinetu była duszna, krępująca. Jucie wydawało się, że ściany tutaj mają wyjątkowo dobre uszy.

Ostin usiadł za biurkiem — apatyczny, obojętny, zmęczony. Podparł głowę ręką i wpatrzył się w okno.

— Ostinie — Juta oparła się o ścianę — Ostinie… Jeśli jestem winna, wybacz mi. Wiesz, niekiedy błahostki potrafią skłócić ludzi… Ale ja nie chciałam…