Król podniósł głowę:
— Błahostki?! Jak ty śmiałaś stanąć między mną a moimi… żołnierzami! Moim narodem!
Król podniósł się, strącając na podłogę jakieś zapomniane papiery. Papiery rozsypały się w wachlarz. Juta skuliła się.
— Zachowujesz się, jak… Prostaczka! Z ciebie już się śmieją… A jeśli oni zaczną się ze mnie śmiać?! — Wyobraziwszy sobie prawdopodobieństwo takiego koszmaru, Ostin zbladł jak ściana.
Juta widziała, jak drżą jego wargi, jak iskrzą oburzone oczy i w którymś momencie wydało jej się, że między nią a królem obrasta kamienną korą gruba, zimna ściana. Uczucie nagłej obcości było tak silne i wyraźne, że Juta aż się zachwiała. Gargulce, oni są sobie obcy. Dzieciństwo, młodość, sny…
Z irytacją krocząc po komnacie, Ostin nadepnął na białą kartkę papieru — jakby ciężką pieczęć przystawiono w rożku czystego arkusza.
— Ta histeria w Akmalii… I teraz ten wyskok… — Ostin podnosił dłoń i ciął nią powietrze. — Czy naprawdę tak trudno żyć wedle praw krainy, która cię przygarnęła?
— Przygarnęła? — Cicho zapytała Juta, nie odrywając wzroku od ciemnego śladu królewskiego obcasa. — Jak przytułek dla sierot? Ja myślałam, że ty mnie kochasz…
Ostin westchnął krótko, zatrzymał się, po czym podszedł do okna. Postał, odrobinę uchylił aksamitną portierę. Odwrócił się:
— Tak… Oczywiście… A teraz idź do siebie, mam dużo pracy.
Dwa dni później król musiał pojechać z wizytą do Akmalii. Nie wiedzieć czemu, ale Jucie nie po myśli była ta podróż. Nie dlatego, że żal było rozstawać się z Ostinem — obcość rozpostarła się teraz między nimi, jak ciężki leżący zwierz. Jednak myśl o Akmalii była jej od pewnego czasu wstrętna.
Ostin, możliwe, kierował się inną myślą. Czekała już wyszykowana królewska drużyna, jej mąż, bezwzględnie dotrzymując pałacowej etykiety, musnął wargami dłoń Juty. Ręka wzdrygnęła się i wyswobodziła.
Ciągnęły się długie dni bez Ostina — i królowa ze zdziwieniem pojęła, że prawie nie różnią się od tych, spędzanych razem z nim. Ten sam szereg rytualnych obiadów i kolacji, wiecznie ta sama fryzura, tamborek z dokładnie odwzorowanymi haftami… Nie tęskniła, co ją bardzo zdziwiło, do wciąż tych samych miłosnych pieszczot.
Ze szczególną starannością poruszała igiełką, przenosząc na delikatne, cienkie płótno, wymyślone przez kogoś wzory; w dusznej, gęstej ciszy na głucho zamkniętej komnaty nachodziły ją dziwne myśli i widzenia.
Widziała Ostina — uśmiechniętego chłopca, powściągliwego młodzieńca, jak idzie aleją parku, przylegającego do jej rodzinnego zamku… Mimo woli napływało to dawne, zapomniane uczucie, kiedy od napływu krwi płoną uszy i żadną siłą nie zetrzesz z twarzy głupiego uśmiechu, a wokół przecież ludzie; i co, jeśli zauważą… I Juta uśmiechała się, pochylona nad tamborkami, ale w odpowiedzi od razu pojawiało się inne wspomnienie — zakrwawiona głowa jelenia, przytroczona do siodła, obojętne oblicze męża — puste, obce… Juta zagryzała wargi. I oto już umierający król Kontestar, próbujący się uśmiechnąć: „Jesteś dobrą dziewczyną… Mam nadzieję, że Ostin to zrozumie”. I od razu — smok pokornie podstawiający głowę pod uderzenie stalowej pałki z kolcami…
Arman! Juta ukłuła się igłą i pomazała haft krwią.
Ostin wrócił po dwóch tygodniach. Pałac od razu napełnił się szumem wielu głosów i chichotem; król wstąpił przywitać się z żoną i zastał ją przy wyszywaniu.
— Witaj, moja piękna! — Wykrzyknął wesoło i wręcz serdecznie klepnął Jutę po ramieniu.
Juta spięła się. Poczuła w tych słowach drwinę; Ostin nigdy wcześniej jej tak nie nazywał, nikt jej tak nie nazywał, po co…
Ostin odszedł, a jej odechciało się wyszywać.
Fale rozbijały się o pionową ścianę. Potężne, garbate, w białych strzępach piany, zdawały się twarde i śliskie w dotyku, słońce prześwitywało na wskroś przez ich ciężkie ciała.
Górny brzeg skały był zakryty chmurami. Chmury wzdymały się i puchły, żeby od razu ścienieć i rozpłynąć się bez śladu, przetoczyć się w sąsiednią kłębiącą się bryłę, przekręcić się na opak, pochłonąć i być pochłoniętym… Arman przez wieczność mógł patrzeć na ich burzliwą, straszną grę.
Przyłapał się na tym, że myśli, jak oceniłaby to widowisko Juta. Nie mógł uwolnić się od męczącego przyzwyczajenia — wyobrażania sobie, że Juta patrzy na świat razem z nim, jego oczami… Zapewne teraz starał się patrzeć jej oczami, przeżywać za nią i zachwyt, i zdziwienie, i strach…
Wiedział, że skała, cała gładka i pionowa, rozdziera pasmo chmur i ciągnie się wyżej, jeszcze wyżej, żeby oprzeć się o niebo. Tutaj nie latały ani ptaki, ani smoki.
Świat skały przypominał świat zamku — wielość ciemnych przejść, bardziej podobnych do nor, niż do korytarzy. Ten, który patrzy ze skały, więcej się nie pojawił.
Mroczny instynkt, który wiódł smoczych przodków prosto do celu, budził się teraz w Armanie silniej i bardziej władczo. Ulegając mu, Arman wszedł w ciemność.
Nie musiał myśleć i decydować — ciągnęła go bezimienna siła. W skale gnieździło się jeszcze wielu Patrzących — ale ich spojrzenia były słabsze, mniej przeszywające niż spojrzenie Tego, którego Arman spotkał na początku. Czuł ich z prawej i lewej strony, wpatrywali się w jego plecy — ale w oczy z jakiegoś powodu nie chcieli, albo nie odważali się patrzeć.
Brnął dalej, starając się nie myśleć o tym, że w miejscu nieba ma nad głową tysiącletnią masę kamieni, cmentarzysko wiatru i chmur. Czas zwolnił — robiąc krok, zdążył przemyśleć setki myśli, nie doprowadzając zresztą ani jednej z nich do końca…
Tak szedł w całkowitej ciemności, odprowadzany spojrzeniami i minęło, zdaje się, stulecie, zanim nagle pojął, że nad głową nie ma już sklepienia. Czerń nie ustąpiła, a nawet stała się jeszcze gęściejsza, ale Arman wiedział instynktownie, że to nie na długo. Usiadł tam, gdzie stał, podciągnął do siebie skrzyżowane nogi i zaczął cierpliwie czekać.
I oczekiwanie jego zostało sowicie wynagrodzone.
Na początku zobaczył bladą, krzywą linię wysoko nad sobą. Potem wszystko, co znajdowało się nad linią, zaczęło szybko zalewać się światłem, a to, co było niżej, zostawało aksamitnoczarne. Rozłam w niebiosach coraz bardziej jaśniał i Arman doszedł do wniosku, że tutaj, na skraju świata, niebo roztrzaskało się jak stare magiczne zwierciadło…
Ale światła przybywało coraz więcej, linia się rozpadała, i Arman, wstrzymując oddech, wyszeptał, sam sobie tego nie uświadamiając: „Patrz, Juto!” Przed nim napełniała się słońcem okrągła czasza doliny, otoczonej niewiarygodnej wysokości górami.
W rozłamach pełzały czarne cienie — Arman na początku wziął je za żywe istoty, ale to wszystko były cienie, chociaż dość potworne. Słońce gnało je głębiej w szczeliny, a wyżej, wtłoczone w zlewający się błękitny szereg, oślepiająco płonęły lodowe szczyty.
Arman patrzył wstrząśnięty. Przez jedną chwilę wydało mu się, że widzi ogromną czeluść, z półkolem błyskających zębów — skamieniałych, drapieżnych. Odkrywający się przed nim obraz był straszny i wspaniały równocześnie — góry stały jak pomnik kogoś wiecznego, jak drwina z czasu, jak wyzwanie wszystkim siłom świata.
Szkoda, że Juta nigdy tego nie zobaczy…
Pomimo że miał za sobą ponad dwa stulecia życia, Arman także nie widział niczego podobnego. Skały były jego ojczyzną, trafiało mu się polować i w górach; możliwe, że dla jaszczurek, grzejących się tam na słońcu, te góry były takim właśnie wstrząsem… Teraz sam Arman czuł się jak jaszczurka — maleńkie, z jakiegoś powodu skrzydlate zwierzątko.