Выбрать главу

Jutę zalała fala gorąca. Spazmatycznie się przeciągnąwszy, wczepiła się w prześcieradło obiema rękami.

Prawie że umarła z radości, widząc Ostina w magicznym zwierciadle. Była nieprzyzwoicie szczęśliwa. Bała się o księcia i biegła mu na spotkanie, skacząc po kamieniach jak dzika koza… I jak dzika koza rzuciła się wyzwolicielowi na szyję i czekała na ślub, raz po raz omdlewając od słodkiej rozkoszy zauroczenia… A może to wszystko było tylko egzaminem, próbą, i Arman chciał, żeby Juta ją przeszła?

Nie mając siły dłużej szamotać się w nienawistnej pościeli, Juta gwałtownie wyskoczyła i w nocnej koszuli wybiegła na środek komnaty.

Zdradziła Armana i zapłaciła za to.

Nad ranem udało jej się zasnąć.

Sen był pełen obłoków i kalidoniego puchu.

Biało-różowe, jak dziwaczny wytwór cukiernika, przyoblekły ją i niosły nad ziemią i ostre, niezrównane uczucie swobody i lotu setką igiełek wbiło się w skórę Juty, tak że czuła dreszcze ze szczęścia… We śnie była skrzydlatą istotą, może kalidonem i ten, kto jej to wszystko podarował, był obok. Ten, kto podarował jej możliwość latania, szybował w odległości wyciągniętego skrzydła.

Juta wbijała się w trzepoczące boki obłoków i były one podobne do białych języków płomieni — tak wiły się, przenikając jeden drugiego, liżąc niebo… I strasznie i wesoło było tonąć w tym milczącym niebiańskim pożarze, w chłodnym kominku niebios…

Ten, kto podarował jej lot, wyciągał rękę przez masę kalidoniego puchu i czuła chłód jego dłoni.

„Armanie… Ja przez pomyłkę urodziłam się wśród ludzi… Ja powinnam się urodzić wśród smoków…”

Obudziła się i długo leżała, spoglądając suchymi oczami prosto przed siebie.

Arman chciał jej szczęścia. On dał jej szczęście… Jak mógł. Przez stratę… Tylko że człowiek, który latał na smoku, nie może żyć zgodnie z pałacowymi rytuałami.

Umrze z tęsknoty.

* * *

Zdarzyło się tak, że potomek legendarnego Char-Anna przedarł się przez góry i pozostał żywy.

Chłód minął; skrzydła już nie niosły Armana-smoka i dlatego po prostu wlókł się, zapomniawszy przeistoczyć się w człowieka.

Z początku jego pazury zostawiały na kamieniach długie, głębokie zadrapania, potem, nie zauważył nawet jak, ale łuskowate łapy z każdym krokiem zaczęły coraz bardziej więznąć w drobnym kamiennym kruszywie i ledwie przestawiał nogi, kiedy podgórze zostało za plecami, a przed Armanem rozpostarła się żółta równina.

To także było morze, ale morze niekończącego się piasku. Na jego powierzchni tworzyły się zmarszczki; wielkie fale wzdymały się i opadały, ścierały się z rozpędem z innymi i zamieniały miejscami, a co działo się w głębinie, na samym dnie, w złotej topieli — tego Armanowi nie sądzone było się dowiedzieć. Po prostu stał i patrzył, a piasek przeciekał między pokrytymi łuską pazurzastymi palcami.

Słońce wznosiło się coraz wyżej, piasek ze złotego stał się biały; Arman poczuł, jak ożywa płomień w dawno już zimnym gardle. I zionął ogniem, a piasek u jego nóg przetopił się na szklany placek.

Wtedy, odnowiony, machnął skrzydłami. Wszystko się powtarzało — znowu leciał nad nieskończoną falującą taflą, ale nie była to zdradliwa, wroga tafla morza. Z każdym machnięciem zbliżał się do czegoś, co — teraz na pewno to wiedział — niewątpliwie nań czekało.

Jego cień, podobny do maleńkiego czarnego ptaszka, ślizgał się po spiętrzeniach piasku — w górę i w dół, ścieląc się, wyginając jak odbicie w niespokojnej wodzie. Powietrze nad pustynią drżało i płynęło; silne, wschodzące potoki ciepłego powietrza chwytały Armana pod skrzydła i szybował rozpłaszczając się, oddając się nowemu dziwnemu odczuciu…

Tak minął dzień, a wieczorem niebo od horyzontu do horyzontu napełniło się ciężkim, czerwonym światłem. Nastała noc, zimna jak górska przełęcz, ale Arman leciał i nie opuszczał się na stygnący piasek.

Minął jeszcze jeden dzień i jeszcze jedna noc. Słońce wlewało w zmęczonego smoka nowe siły, a i pustynia była dla niego łaskawa — oko spoczywało na miękkich, ruchomych liniach wydm. Arman z przyjemnością obserwował gry piasku, jak kiedyś ogień w kominku… Pojawiło się w nim niejasne uczucie, że wrócił do domu.

Później pojawiły się przed nim ni to pagórki, ni to zasypane piaskiem ruiny. Zadrżał. Wyrwał do przodu tak szybko, jak tylko mógł. Instynkt dwustu pokoleń przodków rysował w jego umyśle coraz wyraźniejsze kształty — to było słowo „kres”.

Kres! Arman opuścił się na piasek i wokół niego wzburzyła się gorąca chmura. Wiatr od razu zniósł ją na bok.

Wiatr. Arman skądś wiedział, że tutaj wiatr nigdy nie zmienia ani siły, ani kierunku. Dlatego też i zmarszczki na piasku były zleżałe, nienagannie regularne jak okienna krata.

Arman… Nie — Arm-Ann stał nieruchomo, a wiatr delikatnie gwizdał na podniesionych łuskach.

Stał przed ciemnym odłamkiem skały. Był to nie odłamek nawet, a stopiony, skrzepły, niewysoki, boleśnie skrzywiony, jakby zgarbiony, stożek. Tam zaś, gdzie powinien znajdować się zsunięty na bok wierzchołek, ział ciemny, ślepy otwór.

Starodawny wulkan, kiedyś wyrzucający ze straszliwej czeluści kaskady płomieni, dawno ucichł i zastygł; siła, która przewyższała jego własną siłę ognia, powykręcała starcze ciało i ostatni wulkan stał przed smokiem jak wystygła ruina.

Arm-Ann zaryczał.

Tak ryczeli tysiąclecia temu jego przodkowie; usłyszawszy ten okropny krzyk, straciłby zmysły każdy śmiałek narodzony wśród ludzi. Daleko za piaszczystymi grzbietami podniosła się nad żółtą powierzchnią potworna głowa na długiej szyi. Podniosła się — i skryła z powrotem.

Arman ruszył przed siebie. Odrobina wysiłku — i ślepa czeluść znalazła się na równi z jego oczami. Z nozdrzy skały ostro pachniało smokiem — Arman poznał nieodrodny smoczy, własny zapach, podobny do zapachu spalenizny.

„O, Prajaszczurze, Stojący na Początku. Ty, wobec którego jestem winien, Ty, w którym pokładam ostatnią nadzieję. Usłysz mnie, gdziekolwiek jesteś, stoję na twojej ziemi, ja, Arm-Ann, przyszedłem i drżę, i oczekuję. Objaw mi swoją obecność, Pierwszy Przodku”.

Zamknął oczy i długim oddechem tchnął płomienie w wygasłą czeluść — jakby chciał tchnąć życie w usta umierającego.

Ziemia drgnęła; wiatr zmienił nagle kierunek i chmury piasku, chmury, dawno uspokojonego piasku, wzleciały w niebo.

Arman tchnął jeszcze raz. Jego gardło pełne było płomieni i gotów był oddać wszystkie, do ostatka.

Drgnął skrzywiony stożek. Czeluść, jak poprzednio, pozostawała ciemna, ale tam, w głębinie, coś rwało się, trzaskało, Armanowi wydało się, że odczuwa drobne drgania ziemi.

I w tym momencie spłynęło na niego olśnienie.

Nie tracąc przytomności, zapadł w odrętwienie; widział pustynię na wskroś. Była pełna życia, jak morze i jak w morzu, na dnie jej czaiły się okropne i bezlitosne istoty… A potem widział morze, z którego kiedyś podniosła się ta pustynia i góry, które zeszły pod wodę i stały się morskim dnem… Koło, koło zamykało się — wysychały morskie muszle, wypalone słońcem jak glina w garncarskim piecu… Obce zwierzęta zasiedlały obce góry, a potem nastąpiła przemiana, góry przewalały się, dając miejsce morzu, gdzie żyły zupełnie inne zwierzęta, żyły, żeby umrzeć i dać miejsce następnym…

Widział Śpiącego, zamurowanego w skałach pod fundamentami zamku i straszliwego Jukkę w podwodnych labiryntach…

Widział gwieździste niebo, nie takim, jak było zawsze — w jego pamięci i w pamięci przodków. Korona Prajaszczura na tym niebie była jaśniejsza i barwniejsza, i były aż dwa gwiazdozbiory Ognistego Tchnienia. Zakręcały, pożerając się nawzajem, czarne spirale pustki, a obok rodziły się nowe gwiazdy, uwieńczone biało-żółtymi, wijącymi się łunami…