Arm-Ann wdmuchiwał i wdmuchiwał płomień w zimną gardziel martwego wulkanu. Zadawał pytania, lecz ciągle zmieniające się widziadła trudno było uznać za odpowiedzi. Wiele z tego, co widział było dla niego niezrozumiałe, ale niewątpliwie wlewało w udręczony umysł smoka mądrość, pewność i spokój.
I Arm-Ann uspokoił się — pierwszy raz od wielu dni. Wygasły wulkan nie był martwy i wygasający ród nie był stracony. Dwieście pierwszy potomek wrócił do domu, do kołyski przodków i nie istniała siła, która przeszkodziłaby mu zostać tutaj na zawsze.
Nie zauważył, kiedy przybrał postać człowieka; wyciągnąwszy się na gorącym piasku, słyszał niebo i słyszał pustynię i nie odczuwał już tęsknoty za ojcem, ponieważ był pewien, że jeszcze kiedyś się z nim spotka.
Ukojony, zasnął na piasku pod gwiazdami, słuchając pustyni.
Niewiarygodne zdarzenie przygnało strach i do królewskiego pałacu, i do najnędzniejszej chałupy; morski potwór, już dawno nie nawiedzający brzegów, miał pojawić się znowu.
Wszystkie wróżki przepowiadały zmartwienia i nieszczęścia; kompasy okrętów, które wyszły w morze, kręciły się jak dziecięce bączki.
Rybackie łodzie wracały bez połowu, ogarnięte paniką. Ktoś coś widział, ktoś słyszał dźwięki, dochodzące wprost z głębin morskich, ktoś po prostu przepadł bez wieści.
Przygotowana do bojowej obrony straż przybrzeżna topniała w oczach. Po kraju włóczyły się tłumy dezerterów, rozpuszczających takie plotki, że nawet najbardziej racjonalni i najzamożniejsi panowie gotowi byli rzucić wszystko i uciekać, gdzie oczy poniosą.
Ostin raz po raz występował z przemową, jedną i tą samą: król i radcy nie dopuszczą do tego, żeby jakiś potwór terroryzował spokojnych obywateli… Raz czy dwa przychodziły powiadomienia, że jakiś rybak złowił potwora w sieć i niebawem przywiezie na ogólne oględziny, ale nikt nie spieszył wierzyć takim plotkom. Przeciwnie — wystarczyło, że ktokolwiek przeraźliwie wrzasnął, że „podwodne okropieństwo” wczoraj zżarło dwie wioski z mieszkańcami i domową zwierzyną — jego słuchano, z wytrzeszczonymi oczyma i szczękając zębami… Nastały złe, niespokojne czasy.
— Pokonałeś już smoka — dlaczego nie miałbyś pokonać i morskiego potwora? — Głośno zapytała królowa swojego męża.
Stało się to przy śniadaniu, długi stół rozdzielał małżonków i rozmawiać można było tylko prawie krzycząc.
Ostin wzdrygnął się. Sługa mało nie wylał na obrus białego winnego sosu, a obecni w jadalni kamerdyner, paź i kucharczyk, odwrócili głowy tak zgodnie, jakby ich ktoś szarpnął za sznurki.
— Jesteś śmiałkiem! — Beznamiętnie zauważyła królowa.
Oblicze króla pokryło się czerwonymi plamami, ale nic nie odpowiedział i nachylił się nad talerzem.
Po śniadaniu Juta oddaliła się do swoich pokoi i tam też wtargnął Ostin. Jednym srogim spojrzeniem obrzucił żonę, siedzącą za biurkiem, kałamarz ze sterczącym piórem, stos popisanego i pokreślonego papieru. Pstryknął palcami, odsyłając milczącą frejlinę. Wycedził przez zęby:
— Jeśli jeszcze chociaż raz śmiesz bez pozwolenia otworzyć usta…
Tak, król był w tej chwili naprawdę wściekły. Lekcje etykiety złaziły z niego, jak skóra ze starzejącej się żmii.
— Jeśli jeszcze raz śmiesz wydać choćby dźwięk…
Juta wstała i jak przedtem beznamiętnie, nawet trochę szyderczo, powiedziała:
— To co? Znowu oddasz mnie smokowi?
Ostin żachnął się:
— Znaczy, że to prawda… To, co o tobie mówią…
Juta podniosła głowę:
— Co takiego?
Za portierą cicho kotłowali się dwaj podsłuchujący paziowie.
— Wyswatana przez smoka — ot co! Za mąż wydał ciebie żmij, ohydny smok, śliski stwór…
Juta postąpiła do przodu, pogardliwie zacisnąwszy wargi, bezlitosna jak szermierz przed pojedynkiem:
— On jest po stokroć szlachetniejszy od ciebie!
— Tak?! Twój smok, jak sobie przypominam, śmierdzi jak obszczana koza!
Juta zamarła, jakby natknęła się na niewidoczną przeszkodę. Ze świstem wciągnęła powietrze. Rzuciła Ostinowi jak kamieniem w twarz:
— Głupiec… Widziałam całą waszą walkę. Widziałam, jak stchórzyłeś.
Za portierą upadło coś ciężkiego, dał się słyszeć tupot uciekających nóg. Ostin patrzył na królową białymi z nienawiści oczami.
Wychodząc potknął się i uderzył twarzą w klamkę od drzwi. Wieczorem słudzy, podśmiechując się, podawali z ust do ust: królowa wygrzmociła króla, o, jaki siniak zostawiła!
W ten oto sposób Ostin dożył najstraszniejszego: śmiano się z niego.
Głos pustyni był głosem starożytnego muzycznego potwora, instrumentu, który zagracał Salę Organową.
Pustynia przyjęła Armana jak własnego syna.
Z każdym dniem stawał się silniejszy i widziadła, jawiące mu się pod czeluścią wygasłego wulkanu, napełniały się nowymi barwami i nowym znaczeniem. Przodkowie rozmawiali z nim — milcząco, ale wyraźnie i nikt nie robił mu wymówek, że zostawił zamek na pastwę losu, że nie dokonał Rytuału…
Zamek. Rytuał.
Rozwalone wieże, czarna paszcza Smoczych Wrót, zamknięte komnaty, puste sale… Martwa budowla i ta, której śmiech ożywiał zamek, daleko, och, jak daleko…
Kiedy przyłapywał się na podobnej myśli, zgrzytał zębami i odsuwał Jutę od siebie, odganiał, zapominał. Ale mijały dni i znowu odnaleziony spokój tajał jak lód na rozgrzanej dłoni.
Pewnej nocy obudził się zlany potem. Dźwięk, długi, piękny dźwięk, wyłaniał się ze stygnącej pustyni — a pustynia bogata była w dźwięki… Ale we śnie Armana głos pustyni był głosem starożytnego muzycznego potwora, instrumentu, który zagracał Salę Organową. Instrument śpiewał, a przed nim stała, uparcie podnosząc głowę, dziwna, nieładna, przez przypadek porwana, księżniczka…
W południe siedział pod palącymi promieniami słońca i przesypywał piasek z garści na dłoń. Złoty strumień urzekał jak ogień, jak morze, jak gra obłoków… Arman znowu czerpał i znowu przesypywał garść piasku, aż w jego głowie nie pojawił się wers; próbowałem pragnienie piaskiem zaspokoić…
Poruszył suchymi wargami. Wyszeptał niepewnie:
— I morze starałem się spalić… Pragnąłem…
Ziarna piasku ześlizgiwały się z jego dłoni.
— Pragnąłem o tobie zapomnieć…
— Znowu ty, młody smoku, powiedział Ten, który patrzy ze skały.
Arman wstrzymał oddech i ciężko opuścił się na kamienie.
— Wróciłeś stamtąd? Zazwyczaj stamtąd nie przychodzą.
— Wiesz, gdzie byłem? — Zapytał Arman obojętnie.
Głos wydał krótki, suchy śmieszek, ale nie odpowiedział.
Pieczara okazała się okrągła, zamknięta i Arman nie widział wyjścia, które było tu poprzednio.
— Wrócisz tam, za morze, młody smoku? Szalona podróż. Co mam powiedzieć twojemu potomkowi, jeśli pojawi się tutaj za parę tysięcy lat?
— Nie będę miał potomków.
— Szkoda. W takim razie, po co ci lecieć za morze?
I wtedy Arman zebrał siły i podniósł głowę na spotkanie spojrzenia Tego, który patrzy.
— Posłuchaj… Nie wiem, kim jesteś, ale możliwe, że możesz mi odpowiedzieć…