Zawahał się. Spojrzenie jego współrozmówcy ogłuszało jak uderzenie w twarz.
— Nie wiem, jak zapytać… No i skąd możesz wiedzieć… Ale możliwe…
— O tej ludzkiej córce? — Zapytał głos prosto, nawet zwyczajnie. — Ja wiem… Ty — nie, ty nie wiesz. Nie leć za morze, młody smoku. Tam błąka się śmierć, jej i twoja… Blisko…
Spojrzenie zgasło i w głębinie nor huknęło, jakby gigantyczny korek wystrzelił z szyjki butelki. Pieczara rozwarła się jak paszcza i w powstałej szczelinie Arman zobaczył morze.
Rozdział dziesiąty
Trzy królestwa żyjące dostatnio nad morskim brzegiem długie wieki, zadrżały ze strachu. Starożytny morski potwór, o jakim do tej pory wspominały jedynie najstarsze kroniki, podniósł się z głębin — po raz pierwszy w ciągu ostatnich stuleci. W morzu tworzyły się ogromne wiry i do brzegu już wyraźnie dochodził odległy ryk, od którego włosy stawały dęba na głowie. Przypływ wyrzucił na brzeg szczątki pirackiego statku — solidny okręt był przegryziony na pół. Jeden pirat ocalał — palce jego, wczepione w kawałek masztu, przyszło rozwierać czterem silnym mężczyznom. Siwy jak gołąb, mający niewiele ponad dwadzieścia lat, rozbójnik okazał się człowiekiem oszalałym i niczego nie można było z niego wydobyć.
Oczywiście straż przybrzeżna nie zdążyła pomyśleć o przeciwstawieniu się potworowi — po prostu rozbiegła się jak stado zajęcy, no i kto by śmiał ich osądzać? Jedna wioska została już zmyta w morski odmęt, co prawda bez mieszkańców, którzy zdążyli na czas uciec, porzucając wszystko. Żegluga i rybactwo poszły w zapomnienie; potwór kołatał o brzeg ogromnymi falami, grożąc jego rozłupaniem, zmyciem i rozwaleniem ludzkich osiedli na wiele wiorst wokół. Każdy, kto chociaż trochę znał się na zwyczajach podobnych istot, oczekiwał ze strachem, kiedy potwór zażąda ofiary.
Władcy trzech królestw zebrali się natychmiast na obrady i jakkolwiek patrzeć główna decyzja spoczęła na ramionach króla Ostina, ponieważ potwór osiedlił się właśnie na obszarze jego wód terytorialnych.
Obradowali nocą w całkowitym sekrecie; postarzały król Werchniej Konty, ojciec Juty, przedłożył całkowicie fantastyczny plan — przygotować olbrzymią armatę ze wszystkich możliwych zapasów miedzi i kamienną kulę do niej — wielkości góry, zebrać proch ze wszystkich trzech armii… Król sam nie wierzył w powodzenie tego pomysłu.
Król Akmalii, ojciec Oliwii, zaproponował od razu dwa warianty — zatruć morze wielką ilością trucizny dla szczurów albo przystąpić do negocjacji z potworem.
Ostin pochmurnie milczał. W bramie jego pałacu czekał niepozorny człowieczek w szarym płaszczu — sławny na trzy królestwa czarownik.
Rozeszli się, niczego nie uradziwszy; szary człowieczek, odpowiadając na ledwie zauważalne kiwnięcie króla Ostina, prześliznął się w ślad za nimi do obwieszonej kilimami komnatki i drzwi za jego plecami szczelnie się zamknęły.
Powrotna droga nad morzem była dwukrotnie krótsza.
Z morzem działo się coś niepokojącego. Wody szalały wstrząsane gwałtownymi podmorskimi ruchami; coś próbowało się wydobyć z najgłębszych głębin, z jakiegoś powodu na powierzchnię wypływały wielkie bezokie ryby, przywykłe żyć w wiecznej ciemności, a ich maleńcy, żyjący pod słońcem krewniacy, zagłębiali się w odmęt… Morze burzyło się jak gorący, parujący kocioł i jadowite opary kilka razy nieomal dosięgły Armana, ale on leciał przed siebie, dokładnie wiedząc, że i z dna morza jest mu sądzone osiągnąć cel. Zdarzy mu się zginąć — to i martwy będzie leciał i żadna mogiła go nie przyjmie, dopóki Jucie grozić będzie nieznane, bezimienne niebezpieczeństwo…
W końcu przed nim ukazał się brzeg i porzucony zamek, który, wydawało się, jeszcze bardziej się pogrążył i osiadł na skałach… Arman chciał kontynuować wędrówkę, ale intuicja, podarunek przodków, władczo przykazała mu się zatrzymać.
I ulegając jej, zrozumiał dlaczego. Magiczne zwierciadło, gęsto zasnute pajęczyną, od razu ochoczo odpowiedziało na jego obecność.
Zamigotały smugi… Arman czekał, zagryzając wargi; wiedział, że zobaczy coś ważnego.
Trzem królestwom groziły niesłychane nieszczęścia. Brzeg gdzieniegdzie już zaczynał pękać, rozpadały się porzucone wioski, które położone były choć o wiorstę od brzegu, po polach szalały śmiercionośne trąby powietrzne, wysychały studnie i ani jeden człowiek nie mógł czuć się bezpieczny.
Nie było żadnej nadziei. Schowanego w morskich odmętach potwora ani ubić, ani przestraszyć się nie dało — pozostało tylko wykupić spokój. Ofiarą.
Zgodnie z obyczajem, ofiarę należało przykuć łańcuchami do skały i pozwolić potworowi pożreć ją w spokoju i ze smakiem. Potwory minionych czasów, o których krwawych zbrodniach donosiły kroniki, zazwyczaj wymagały dziewic — jedną albo trzy, albo od razu dziesiątkę. Innym było wszystko jedno, kogo żrą — potrzebowały po prostu ofiary, ofiary w ogóle. Tenże zaś potwór okazał się wymagający i wybredny. Zażyczył sobie zjeść akurat królową i dokładnie królową Kontestarii.
Słuch o tym rozniósł się po trzech królestwach jak pożar. Ktoś zdrętwiał ze strachu; ktoś załkał, współczując królowej, ale niemało spośród lamentujących było takich, którzy nie Juty żałowali, a siebie, ponieważ król Ostin oczywiście nie odda żony. Żądanie potwora nie zostanie spełnione i co się wtedy stanie z nieszczęsnym narodem!
Nastała wiosna; pola stały puste, czarne — nikt nie orał i nie siał, za to potężne trąby powietrzne każdego dnia zbierały obfite żniwo, wkręcając w swoje leje tych, którzy nie zdołali uciec. Wiośnie zresztą było wszystko jedno — spośród kamieni brukowanych dróg wydobywały się zielone pędy i powracały do domu śpiewające ptaki — chociaż lepiej dla nich by było zostać na zimowiskach w głębi kraju.
Takiego właśnie słonecznego, jasnego, po wiosennemu ciepłego dnia król Ostin wyszedł na plac — przemówić do narodu.
Tysiące spojrzeń patrzyło na jego twarz, starając się wyczytać z niej losy krainy i swój własny los, ale oblicze to, bardzo zmizerniałe w ciągu minionych tygodni, okazało się nieprzeniknione. Matki przyciskały do piersi niemowlęta, gotowe już płakać i błagać; starcy sceptycznie kiwali głowami — żeby mąż, prawowity mąż, tak żonę na ofiarę oddał? Nigdy…
Ostin wszedł na pomost — tysiące gardeł spazmatycznie wciągnęło świeże, pachnące nawozem, wiosenne powietrze.
— Poddani — powiedział Ostin i głos jego zadrżał. — Ludzie… Dzieci moje… Bracia moi…
Ktoś chlipnął. Ostin odwrócił twarz — i dziesiątki stojących blisko mogło przysiąc, że widziało łzy w jego oczach.
— Królestwo jest w strasznym niebezpieczeństwie… Wróg pojawił się nie wiadomo skąd. Nie mogliśmy się tego spodziewać i oto… Potwór z morza wymaga od nas ofiary. Strasznej ofiary. Ludzie! Niech każdy zapyta siebie — czy jest gotów oddać… Syna? Brata? Matkę? Żonę? Niech każdy zapyta teraz sam siebie, ludzie…
Na tych, którzy stali na placu, zimną bryłą zwalił się strach, niemal pewność: nie, nie odda.
14
Ja — motyl w ciasnej sieci Rytuałów, Zrodzony wolnym, wolny nie byłem bez ciebie. Pokaż mi, gdzie jest niebo.