Выбрать главу

— Poddani… Bracia — głos Ostina drgnął znowu, ale od razu nabrał siły — dzieci… Teraz jestem waszym ojcem. Posłuchajcie, muszę wybierać…

Ni szmeru. Ni dźwięku. Na wpółotwarte usta.

— I ja wybrałem, ludzie… Odpowiem za swój wybór… Ja… Ostin wzniósł drżące ręce, jakby szukając w niebie obrony.

— Ja — uratuję was, ludzie! — Krzyknął potężnie i mocno.

— W imię królestwa oddaję to, co mam najdroższego — żonę!

Cisza trwała tyle, że sprytny zdążyłby policzyć do dziesięciu. Potem plac zatrząsł się oszalałymi krzykami, w których mieszały się wdzięczność wybawienia i nadzieja, i gorycz, i zdziwienie… Ale ponad to wybijał się głos oddania — oddania dla jego wysokości Ostina, ojca i wybawiciela swoich poddanych.

* * *

Arman widział i słyszał królewską przemowę od początku do końca.

Musi biec, coś robić! A tymczasem nie mógł oderwać nóg od podłogi. Przybył z niewiarygodnej dali, żeby ratować Jutę — a teraz stał jak sparaliżowany i patrzył w magiczne zwierciadło.

A ono uparcie pokazywało Ostina, w otoczeniu świty wracającego do pałacu; Arman tępo patrzył, jak król wchodzi po schodach — tych samych, po których tak niedawno wchodziła Juta w szacie narzeczonej! Wydawało się, że minęły wieki… Ostin dał nura za jakąś portierę i znalazł się w maleńkiej komnacie bez kominka — żeby nie można było podsłuchiwać przez kominkową rurę. Tam czekał na niego niepozorny człowieczek ubrany na szaro.

I Arman został, chociaż całym sobą rwał się ku tej, którą chciał ratować.

— Witajcie — niegłośno, drwiąco powiedział szary człowieczek.

Ostin surowo na niego spojrzał.

— Wstrzymaj język… Wszystko będzie jak ustalone?

— Uczciwa ugoda — powiedział człowieczek z dziwnym uśmieszkiem. — Wy wypełniacie umowę — i nasz… Partner wypełnia ją bezwzględnie.

— To wszystko — rzucił Ostin. — Możesz iść.

I znowu szary człowieczek się uśmiechnął — życzliwie, nawet słodko:

— Nie wszystko, mój królu… Wyszło nieporozumienie. Złotych sztabek powinno być pięć.

— Piątą otrzymasz w monetach.

— O, mój królu… Kto, jak nie wy, wie, jaki stop mają te wasze monety… Profil wasz, bezspornie, jest dobry, ale złoto…

Ostin szarpnął się:

— Ze mną się nie targuje, czarowniku. Ale może urządzi cię posada nadwornego czarodzieja?

Człowieczek zarechotał:

— Kusząca propozycja, mój królu… — Twarz w okamgnieniu stwardniała: — Żarty na bok. Tego, co dla was zrobiłem, nie zrobiłby nikt inny. Rozmawiać z morskim potworem, targować się, wyznaczać cenę — spróbujcie, znajdźcie ochotnika! Przecież niepotrzebna mu wasza małżonka, uwierzcie, jemu, żeby tylko coś zeżreć. Rytuał swój wypełnić… Ileż trzeba było trudu, żeby objaśnić, wytłumaczyć: król sam żonę proponuje, kto by nie przyjął takiej propozycji?

— Cicho, ty! — Wyszeptał pobladły Ostin.

Czarownik znowu się uśmiechnął:

— Tak, nie złoto wasze… Dla mnie ważne są zasady: obiecałeś — płać!

— Dostaniesz — powiedział Ostin przez zęby. — Ale zgodnie z umową: rano, jak wszystko się skończy, zabieraj się stąd, daleko i na długo…

Szary czarownik chrząknął, zrobił przesadnie niski pokłon i wyśliznął się precz.

Dzień był wiosenny; jasny i ciepły.

Czarna kareta wypełzła ze stolicy pod osłoną ciemności; chowano się przed nią, nikt nie chciał patrzeć na ten żałobny pojazd. Powóz był wyposażony i przystrojony zgodnie ze starożytnym rytuałem: państwowa flaga przykrywająca dach, a na obu drzwiach — wizerunek wyciągniętej dłoni, przynoszącej ofiarę. Z przodu pokornie więdły białe orchidee.

Kareta pełzła i pełzła, kołysząc się na wybojach i oto w powietrzu zapachniało morzem i dał się słyszeć ledwie rozróżniamy szelest fal; woźnica na koźle skulił się. Z wnętrza karety, na głucho zamkniętej i zasłoniętej, nie dochodził żaden dźwięk, ani odgłos jakiegokolwiek ruchu.

Towarzysze strasznego pojazdu trzymali się nieopodal — król z oficerami straży, wszyscy wierzchem; szary człowieczek na pokornym mule, kilku przerażonych kamieniarzy na wozie z wysokimi krawędziami, a dalej, ukrywający się w krzakach i oparach mgły — najbardziej śmiali i ciekawi z okolicznych mieszkańców.

Kareta wjechała na brzeg i jej wąskie koła od razu ugrzęzły prawie po same osie; woźnica niemiłosiernie poganiał konie, a te rżały i z przerażeniem zerkały na morze, chociaż jego wody były zadziwiająco spokojne — gładkie jak szkło.

Kareta z trudem dociągnęła się do płaskiej, pionowej skały i stanęła. Woźnica zeskoczył z kozła, podbiegł do koni i zastygł, jakby szukał u nich wsparcia. Śmiałkowie, schroniwszy się za skałami, widzieli, jak oficerowie straży otworzyli karetę i opuścili podnóżki, jak król prawie na rękach wyciągnął bezwolną żeńską postać, odzianą w długie białe szaty. Z wozu wyładowali się kamieniarze z narzędziami; w piasek z pustym dźwiękiem upadł, wymagany przez rytuał, złoty łańcuch.

Woźnica chował twarz w końskich grzywach, coś tam szeptał, drżącą ręką gładząc chrapy — zapewne uspokajał płoche zwierzęta. Król machnął na niego ręką — migiem wskoczył na kozła, i skierował karetę tyłem do morza. Konie poniosły jak oszalałe. W piasku zostały głębokie bruzdy, zostawione przez obręcze kół.

Kobietę w bieli powiedli ku skale; ciekawscy, obserwujący z daleka, trącali jeden drugiego łokciami w bok. Król się denerwował, co rusz spoglądał na jaśniejące niebo i na ciche, gładkie morze; szary człowieczek, zjawiwszy się obok, coś mu niespiesznie objaśniał.

Robotnicy stali, zbiwszy się w gromadę i naczelnik straży musiał długo wrzeszczeć i wymachiwać pięściami, aż zabrali narzędzia i, jak poprzednio, przyciskając się jeden do drugiego, ruszyli ku skale.

Szary człowieczek rzeczowo wskazywał, gdzie należy drążyć skałę, gdzie mocować skoble; zastukał młot, początkowo z niechęcią, a potem coraz szybciej i niespokojniej — zbliżał się świt. Kobieta w bieli siedziała, właściwie na wpół leżała na piasku, a król raz za razem z niepokojem na nią spoglądał.

Wreszcie roboty przy skale zostały zakończone. Oficerowie, nie spoglądając jeden na drugiego, wzięli kobietę pod ręce, Nie sprzeciwiała się. Wspólnymi siłami postawili ją przy skale, ręce rozłożyli na boki, dwa skoble na nadgarstki, dwa skoble na kostki nóg i złoty łańcuch w poprzek piersi.

— Przecież jemu niewygodnie będzie żreć — wyszeptał chłopak około szesnastu lat, który razem z innymi czaił się pośród skał. Odpowiedzią był siarczysty policzek wymierzony przez sąsiada.

Robotnicy porzucili kilofy i młotki i biegiem rzucili się do ucieczki, odeszli także oficerowie straży, pospiesznie wskakując na siodła. Król kilka sekund stał przed przykutą do skały kobietą, potem szybko spojrzał na morze — i pospieszył do konia.

Wstawał świt.

* * *

Leciał, zmuszając do uległości skrzydła i wiedząc, że nie zdąży.

Bądźcie przeklęte wszystkie opóźnienia i zwłoki! Bądźcie przeklęte przepowiednie, wyryte na kamiennych ścianach i wszystkie na świecie proroctwa!

„I była wielka bitwa, i poległy od uderzeń Jukki dzieci jego i bratankowie, i krewni, płonęli w ogniu… Obejrzał się Sam-Ar i zobaczył jak straszliwy Jukka znowu podnosi się z wody… Starli się w boju, i słońce zakryło lico swoje z przerażenia, i gwiazdy uchodziły precz, a rozgrzany wiatr osłabł i runął na ziemię…”