Potwór zadziwił się, ponieważ dla niego życie było nadzwyczaj drogie. Przekleństwo, czy istnieje granica szaleństwa!
Z dna podniosły się chmury piasku. Obłamywały się i kręciły w wirach wodnych gałązki korali, w głębokiej jamie zajaśniała i błysnęła zębami ludzka czaszka.
Ten oszalały szedł do końca. Nie wściekłość go wiodła — coś większego niż wściekłość, coś ponadlogicznego, ogromnego i niedostępnego potworowi. I, pojąwszy to, potomek Jukki pierwszy raz w życiu przestraszył się.
Nie smoka — ten zdychał. Przestraszył się tego, co nim kierowało. Tego, co przekształciło strach przed śmiercią — święty, władający wszystkimi strach — w pośmiewisko.
Speszony, otumaniony zapalczywością przeciwnika, nie życząc sobie więcej nieprzyjemności, potomek Jukki wycofał się, zostawił życie smoka oceanowi.
Słońce podniosło się wysoko. Minęła godzina, nie mniej, zanim pierwsi śmiałkowie zdecydowali się wyjść z kryjówek w skałach.
Juta była przytomna; oczy obojętnie prześliznęły się po twarzach nieśmiało zbliżających się ludzi — i znowu wbiły się w morze, trącane delikatną bryzą.
Ludzie podchodzili i podchodzili — wśród nich wieśniacy i rybacy, kamieniarze, którzy przykuli Jutę do skały, i nawet oficerowie straży. Jeden z nich w opuszczonej ręce ściskał szary płaszcz czarownika, któremu udało się zbiec.
Jako ostatni wyszedł Ostin.
Brnął, przewracając się na piasek, nagle postarzały i ze spieczonymi wargami. Ludzie odsuwali się od niego jak od zadżumionego, jak od trędowatego — na darmo łowił czyjekolwiek spojrzenie. Ktoś, dając królowi przejść, plunął mu pod nogi.
— Juto… — Powiedział Ostin, z rozbieganymi oczami. — Juto…
Wiatr rzucił garść kropel w jej twarz i wielkie, słone krople toczyły się po policzkach, jednak oczy były suche. Jej wzrok nie odrywał się od powierzchni morza, które pochłonęło potwora i smoka.
Na dnie. Teraz on jest na dnie i masa wody się zamknęła. Pod jej ciężarem pogrzebane błoniaste skrzydła — i schrypiały głos, pełne wyrzutu oczy, chłodne dłonie. Żegnaj.
Oficer straży ruszył w kierunku Ostina i rzucił, niemal cisnął mu szary płaszcz czarownika. Gołymi rękami starał się wyrwać z kamienia żelazny skobel, który trzymał cienką w kostce nogę Juty — nie dał rady, opuścił ręce i odszedł, patrząc w piasek.
— Juto — drżącym głosem przemówił Ostin — nie wierz. To nieprawda…
Nie słyszała go. Nie widziała stojących przed nią, jakby nikogo tam nie było. Patrzyła w morze.
— No, co tak patrzycie? — Prawie pisnął Ostin, obracając się ku ludziom.
Nikt nie spojrzał w jego stronę.
— Rozkuwać, czy co… — Wymamrotał Ostin, zdaje się, zwracając się sam do siebie. — Panowie oficerzy… Rozkuwać? Czy wróci?
Obrzucili króla takim spojrzeniem, że od razu przygasł, zgarbił się, stał się pożałowania godny. Kamieniarze powoli, jakby z wysiłkiem, zaczęli ściągać łańcuch, przeciągnięty w poprzek Jutynej piersi. Królowa pozostawała obojętna.
Na brzeg napływały fale przypływu — długie, bezpieczne, zupełnie niepodobne do tych, które wznosił potwór… Ludzie stali po kostki w wodzie i nie zauważali tego. Bryzy piany dosięgały już nóg Juty.
A słońce wznosiło się i wznosiło, ażurowa siateczka przygnanych delikatnym zefirem obłoków przysłaniała je, niczym woalka. Słoneczna dróżka na falach pobłyskiwała miękko, zgaszona, jakby nie słoneczna nawet, a księżycowa.
Wargi Juty poruszyły się. Widząc jej oczy, wszyscy odwrócili się równocześnie jak na komendę.
Krzyknęli jednym głosem, dostrzegłszy coś w wodzie. Mgnienie — i brzeg był znowu pusty. Ludzie rzucili się pod ochronę skał, i tylko Juta, jak przedtem stała przy swoim kamieniu, rozkładając przykute ręce.
Długo nie było następnej fali. W końcu przyszła — i oczy Juty otworzyły się szerzej.
Fale przybierały i przybierały. Juta stała, wyprostowana, delikatna, jakby wciśnięta w skałę.
I oto kamienia, położonego na granicy morza i lądu, uchwyciła się ludzka ręka. Ześliznęła się bezradnie i uchwyciła znowu.
Juta stała. Od skał słabo doszły ją okrzyki zdziwienia.
Druga ręka wyciągnęła się — i upadła w mokry piasek. Nowa fala pomogła, pociągnęła udręczonego człowieka do brzegu — i odpłynęła, zabarwiona krwią.
Oparł się na łokciach. Jeszcze jeden wysiłek — podniósł głowę.
Ich oczy się spotkały.
Lśniły na słońcu wylizane morzem kamyczki. Fala, jak gracz w kości, to zabierała, to znowu wyrzucała je na piasek. Nad morzem pokrzykiwały ośmielone mewy; od skał powoli zbliżali się wciąż zdziwieni, lecz uspokojeni ludzie.
Rozpostarty na piasku człowiek patrzył na kobietę przykutą do skały. W promieniach wysokiego słońca była ona niewiarygodnie piękna.
Marina i Siergiej Diaczenko
Rytuał
Przełożyła Iwona Czapla
Ilustrowała Halina Pieścik
SOLARIS
Stawiguda 2008
Rytuał tyt. oryginału: Rituał
Copyright © 2007 by Marina i Siergiej Diaczenko
Tłumaczka dziękuje Halinie Pieścik i Darkowi Ojdanie za ogromny wkład w poprawność stylistyczną tej książki, a także za wspieranie każdego dnia pracy nad zawartymi w niej opowieściami.
ISBN 978-83-89951-93-9
Projekt i opracowanie graficzne okładki Tomasz Maroński
Korekta Bogdan Szyma, Halina Pieścik
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
Tel./fax 089 5413117
e-maiclass="underline" agencja@solarisnet.pl
sprzedaż wysyłkowa
www.solarisnet.pl