Rozwiązałem supeł, zdjąłem reklamówkę i przywiązałem poprzednią, w której jak zwykle była pusta butelka na wodę. Kiedy podciągał linę, spojrzałem na niego i zobaczyłem, że on też wpatruje się w moją twarz. Wyglądał tak jak zawsze: twardy młodzieniec, raczej nieczuły niż brutalny z wyrachowania.
Nie poprosiłem go o to świadomie, ale po chwili przerwy, kiedy chyba patrzył na horyzont, zaczął umocowywać pokrywę tak, jak to zrobił pierwszego dnia – znajdowała się trzy cale nad pokładem, dzięki czemu miałem stały dopływ powietrza i światła.
Nie sposób sobie wyobrazić, jaką ulgę przyniosło mi to, że nie zostałem ponownie zamknięty w ciemnościach. Zorientowałem się, że jestem cały rozdygotany. Przełknąłem ślinę, starając się zabezpieczyć na wypadek, gdyby jednak zmienił zdanie. Próbowałem sobie wmówić, że gdyby miało to trwać zaledwie kilka minut, to i nawet za to powinienem być wdzięczny.
Skończył mocować pokrywę i oddalił się. Kilka razy niepewnie wziąłem głęboki oddech i zrobiłem sobie nieskuteczny wykład na temat konieczności zachowania stoicyzmu, niezależnie od tego, co ma się zdarzyć.
Po chwili usiadłem na klapie sedesu i po raz pierwszy na łodzi zjadłem posiłek, który widziałem. Dwa jajka na twardo, chrupki, trzy trójkątne kawałki sera i jabłko. Niezbyt urozmaicona dieta, ale przynajmniej nie zamierzali zagłodzić mnie na śmierć.
Wrócił pół godziny później.
Cholera, pomyślałem. Pół godziny. Bądź wdzięczny i za to. W myślach już stawiłem czoła konieczności spędzenia kolejnych długich godzin w ciemności i udało mi się nie załamać.
On jednakże nie zamknął pokrywy. Nie ruszając jej, włożył kolejną reklamówkę przez szparę. Tym razem nie była przywiązana do liny, bo kiedy ją puścił, spadła na podłogę. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, już go nie było.
Podniosłem reklamówkę. Była lekka i robiła wrażenie prawie pustej. Zajrzałem do środka.
Dobry Boże, pomyślałem. Poczułem wzbierający we mnie śmiech. Śmiej się, ale do jasnej cholery, bez szlochania. Krzta dobroci była bardziej miażdżąca niż tydzień udręki.
Dał mi parę czystych skarpet i jakąś powieść.
Dużą część dnia spędziłem próbując wyjrzeć przez szparę. Stojąc jedną nogą na brzegu skrzyni na żagle i trzymając ręce na krawędzi luku udawało mi się sięgnąć głową pod pokrywę, ale widok byłby lepszy, gdyby szpara była ze dwa całe szersza albo oczy miałbym umieszczone na środku czoła. Dzięki temu, że przekrzywiałem głowę i patrzyłem tylko jednym okiem, udało mi się zobaczyć mnóstwo lin, bloków, zwinięte żagle, ogromną połać zielonego morza i czarną linię lądu na horyzoncie przed nami.
Nic się nie zmieniało przez cały dzień, tylko kreska lądu powoli robiła się coraz grubsza, ale nie przestawałem patrzyć na to.
Przyglądałem się też z bliska sposobowi zamocowania pokrywy, która, jak się zorientowałem po jakimś czasie, została nieco zmieniona ze względu na moją wizytę. Metalowe podpory, które utrzymywały pokrywę otwartą, były umieszczone na zawiasach i chowały się do wnętrza kajuty, kiedy pokrywa była zamknięta. Na zewnątrz, na pokładzie pokrywa luku była osadzona na dwóch cięższych zawiasach, które pozwalały na to, żeby ją maksymalnie unieść i położyć płasko na drugiej stronie.
Wewnątrz kajuty były dwa solidne zaciski, służące do zabezpieczania pokrywy od dołu, a na zewnątrz były jeszcze dwa, do zabezpieczania pokrywy z góry.
Jak do tej pory, wszystko tak, jak zaplanowali konstruktorzy lodzi. Jednak dodano dodatkowe zabezpieczenie uniemożliwiające otworzenie pokrywy od środka po zwolnieniu jej z podpór zawieszonych na zawiasach. Normalnie byłoby to możliwe. Pokrywy forpików miały dawać się łatwo i szeroko otwierać tak, aby można było wciągać i wyciągać z nich żagle. W normalnych warunkach nie było potrzeby utrudniania tego. Ale na tej łodzi nad pokrywą luku krzyżowały się biegnące z rufy ku dziobowi i z lewej ku prawej burcie dwa łańcuchy, z których każdy był przymocowany z obu stron do kołków, które z kolei, na tyle, na ile mogłem zobaczyć, zostały świeżo przybite do pokładu. Łańcuchy przytrzymywały pokrywę luku na podpórkach tak, jak liny utrzymujące w równowadze ładunek żurawia – były napięte i mocne. Pomyślałem, że gdyby udało mi się przesunąć te łańcuchy, mógłbym się stąd wydostać. Gdybym miał coś, czym mógłbym je przesunąć. Gdybanie. Przez tę szparę szeroką na trzy cale mogłem wysunąć dłonie, ale nie ramiona. Nie mógłbym dosięgnąć do kołków, a co dopiero mówić o zwolnieniu łańcuchów. Jeśli chodzi o dźwignie, śrubokręty, młotki i pilniki, to dysponowałem tylko papierowymi kubkami, cienką reklamówką i plastikową butelką. Patrzenie godzinami na nieosiągalny, wolny świat było istną udręką.
W przerwach między długimi okresami czasu spędzanymi pod sufitem, siedziałem na pokrywie sedesu i czytałem książkę, która była amerykańskim thrillerem kryminalnym, gdzie głównym bohaterem był świetny karateka, który wydostałby się z forpiku w ciągu pięciu minut.
Zainspirowany jego osobą, ponownie zmierzyłem się z jedynymi drzwiami w kajucie. Opierały się moim wysiłkom, jak ściana z kamienia. Oczywiście oprócz psychiatrii powinienem też zgłębiać tajniki karate. Następnym razem pójdzie mi lepiej.
Dzień szybko minął. Zaczynało się ściemniać. Widoczna na horyzoncie kreska nie pozostawiała już żadnych wątpliwości, że to ląd, ale nie miałem pojęcia jaki.
Przyszedł, spuścił reklamówkę i czekał, aż przywiążę pustą.
– Dziękuję za książkę i skarpety – krzyknąłem, kiedy podciągał linę.
Pokiwał głową i zaczął zamykać pokrywę.
– Nie, proszę – krzyknąłem.
Zastygł na chwilę i spojrzał w dół. Wyglądało na to, że miał pierwszy dzień dobroci dla więźniów, bo po raz pierwszy udzielił wyjaśnienia.
– Wpływamy do portu. Nie męcz się i nie próbuj krzyczeć, kiedy się zatrzymamy. Będziemy stali na kotwicy. Nikt cię nie usłyszy.
Zamknął pokrywę. W łomocie i ciemnościach zjadłem krojoną szynkę z puszki i ciepłego ziemniaka i żeby podnieść się na duchu pomyślałem sobie, że skoro podróż dobiega końca, z pewnością niedługo mnie stąd wypuszczą. Być może już jutro. A wtedy może otrzymam odpowiedzi na moje pytania.
Zdusiłem w sobie mroczne wątpliwości.
Silnik zwolnił i po raz pierwszy zmieniło się jego brzmienie. Z pokładu dobiegały odgłosy kroków, krzyki i chlupot towarzyszący spuszczaniu kotwicy. Jej łańcuch brzęczał i to tak głośno, jakby przesuwał się przez forpik – na pewno był za przepierzeniem.
Silnik zgasł. Znikąd nie dochodziły żadne dźwięki. Skrzypienie i szum ustały. Nie czuć już było ruchu. Spodziewałem się, że kiedy hałas ustanie, odczuję ulgę, ale z biegiem czasu okazało się, że było wręcz odwrotnie. Wyglądało na to, że nawet przykre bodźce były lepsze niż ich zupełny brak. Co jakiś czas zapadałem w krótki sen, a potem całymi godzinami leżałem w straszliwej pustce, zastanawiając się, czy człowiek naprawdę może oszaleć od nadmiaru pustki.
Kiedy po raz kolejny otworzył pokrywę, świat zewnętrzny był zalany ostrym dziennym światłem. Piątek, przedpołudnie.
Spuścił reklamówkę, poczekał na pustą, wciągnął linę i zaczął zamykać pokrywę.
Odruchowo wykonałem rękoma jakiś bliżej nieokreślony, błagalny gest. Zastygł i spojrzał w dół.
– Nie mogę pozwolić, żebyś zobaczył, gdzie jesteśmy – powiedział. Brzmiało to prawie jak przeprosiny i wyglądało, jakby przyznawał, że mógłby mnie lepiej traktować, gdyby nie miał określonych poleceń.
– Zaczekaj! – wrzasnąłem, kiedy zaczął zamykać pokrywę. Ponownie zastygł – przynajmniej był gotowy mnie wysłuchać.