– Nie możesz postawić czegoś wokół luku, jeśli nie chcesz, żebym zobaczył ląd? – spytałem.
– Zostaw otwartą pokrywę…
Zaczął się zastanawiać.
– Pomyślę – odparł. – Później.
Czekanie na to później trwało całe wieki, ale wrócił i rzeczywiście otworzył pokrywę. Kiedyją mocował, spytałem:
– Kiedy masz zamiar mnie wypuścić?
– Nie zadawaj pytań.
– Muszę – wybuchnąłem. – Muszę wiedzieć.
– Chcesz, żebym zamknął pokrywę?
– Nie.
– To nie zadawaj pytań.
Może zachowałem się jak tchórz, ale o nic więcej nie spytałem. Przez osiem dni nie udzielił mi żadnej przydatnej odpowiedzi, a jedynym rezultatem mojej natarczywości byłoby pozbawienie światła, kolacji i zakończenie ery przynajmniej częściowo ludzkiego traktowania.
Kiedy odszedł, wspiąłem się, żeby wyjrzeć, i zobaczyłem, że ułożył wokół pokrywy zwinięte, nabrzmiałe żagle. Moje pole widzenia zostało zredukowane do jakichś osiemnastu cali.
Dla odmiany położyłem się na górnej koi i zastanawiałem się, co takiego było w tym porcie, tak beznadziejnie bliskim, że mógłbym to rozpoznać. Niebo było błękitne, słońce prześwitywało zza zawieszonej wysoko, rzadkiej chmury. Było ciepło, jak w pogodny, wiosenny dzień. Były nawet mewy.
Wywołało to we mnie taką silną reakcję, że uwierzyłem, iż gdybym mógł spojrzeć za zwinięte żagle, zobaczyłbym port i plaże, na których bawiłem się jako dziecko. Może cały ten szaleńczy rejs ograniczał się do żeglowania w tę i z powrotem po Kanale La Manche i teraz wróciliśmy szczęśliwie do kraju, i byliśmy w Ryde na Isle of Wight.
Otrząsnąłem się z tego przyjemnego marzenia. Jedynym pewnikiem było to, że nie byliśmy za kołem polarnym.
Czasami z zewnątrz dobiegały dźwięki, ale wszystkie odległe i nic pożytecznego. Ponownie zacząłem czytać amerykański thriller i sporo myślałem o ucieczce.
Kiedy zaczęło się ściemniać, przyszedł z kolacją, ale tym razem po wymianie reklamówek nie zamknął pokrywy. Tego wieczora obserwowałem, jak zmierzcha i zapada noc, i wdychałem słodkie powietrze. Myślałem, że drobiazgi czasami są nieocenione.
Sobota, 26 marca. W porannej reklamówce był świeży chleb, świeży ser i świeże pomidory – ktoś zrobił zakupy na lądzie. Była w niej także dodatkowa butelka wody i mocno zużyty kawałek mydła. Patrząc na mydło zastanawiałem się, czy dostałem je z uprzejmości, czy dlatego, że śmierdziałem; potem ze wzbierającą we mnie dziką nadzieją pomyślałem, że dostałem je, żebym był przynajmniej czysty, kiedy mnie wypuszczą.
Rozebrałem się i umyłem od stóp do głowy, używając skarpety jako gąbki. Po tygodniu nieudanych prób mycia się w słonej wodzie z toalety, czułem się wspaniale z pianą na ciele. Myjąc twarz, uszy i szyję zastanawiałem się, jak wyglądam z brodą.
Kiedy skończyłem, ubrany w koszulę i majtki, które już zbyt długo czekały na pranie, zjadłem poranny posiłek.
Potem posprzątałem w kabinie, czyli starannie zwinąłem koc i złożyłem resztę swoich ubrań.
Potem przez dłuższy czas nie mogłem stawić czoła myśli, że moje nadzieje nie miały żadnych podstaw. Nikt nie przyszedł, żeby mnie wypuścić.
Dziwne, jak szybko bardzo wytęskniony luksus spowszedniał i zupełnie nie wystarczał. W ciemnościach tęskniłem za światłem. Teraz, kiedy miałem światło, traktowałem je jak coś zupełnie normalnego i chciałem mieć więcej miejsca, żeby móc się swobodnie ruszać.
Kajuta była trójkątna, każda ze ścian była długa na jakieś sześć stóp. Koje znajdujące się po stronie lewej burty, sedes i skrzynia na żagle po stronie prawej zajmowały większość kajuty. Przy drzwiach do niej był szeroki na jakieś dwie stopy pas wolnej podłogi, ale zwężał się na przestrzeni czterech stóp aż do miejsca, gdzie stykały się koje ze skrzynią na żagle. Było dosyć miejsca, żeby zrobić dwa małe kroki albo jeden duży. Każda próba przykucnięcia i wyrzucenia ramion na boki kończyła się niezaplanowanym napotkaniem z którymś z wykonanych z drewna sprzętów. Było mniej więcej dosyć miejsca, żeby stanąć na głowie przy drzwiach kabiny. Zrobiłem to dwa razy. Świadczy to o tym, jak człowiek może bzikować. Za drugim razem, spuszczając nogi, uderzyłem kostką o brzeg skrzyni i postanowiłem zaprzestać uprawiania jogi. Gdybym spróbował usiąść w pozycji lotosu, zaklinowałbym się na resztę życia.
Nieprzerwanie czułem chęć krzyczenia. Wiedziałem, że nikt mnie nie usłyszy, ale te impulsy nie miały nic wspólnego z racjonalnym myśleniem. Wynikało to z frustracji, wściekłości i poczucia klaustrofobii. Wiedziałem, że jeślibym sobie pozwolił na rozładowanie tych emocji i bym krzyczał i krzyczał, to prawdopodobnie skończyłoby się to płaczem. Myśl, że być może ktoś właśnie dokładnie na to czeka, bardzo mnie podtrzymywała. Nie mogłem przestać krzyczeć i wrzeszczeć w duchu, ale przynajmniej nie uzewnętrzniałem tego.
Kiedy w końcu pogodziłem się z myślą, że to nie jest dzień exodusu, spędziłem sporo czasu kontemplując sedes. Nie metafizycznie, lecz pod względem konstrukcyjnym.
Wszystko w kajucie było albo wbudowane, albo miękkie. Od samego początku nie miałem potencjalnej broni, żadnych potencjalnych narzędzi. Jedzenie dawało się spożywać gołymi rękoma i było zawsze opakowane tylko w papier albo folię, jeśli w ogóle. Żadnych talerzy. Nic z metalu, porcelany ani szkła.
Nie tylko wykręcono żarówkę z gwintu, ale usunięto także szklaną osłonkę, która, jak sądziłem, powinna tam być.
Opróżniono kieszenie mojego garnituru. Nie było też pilnika do paznokci, który miałem zwyczaj nosić w kieszeni na piersiach, ani wpiętych w wewnętrzną kieszeń długopisów, z kieszeni spodni zniknął także mój scyzoryk.
Usiadłem na podłodze, uniosłem klapę i z bliska przyjrzałem się konstrukcji sedesu.
Muszla, dźwignia do spłukiwania, pompa. Sporo rur. Kurek umożliwiający i odcinający dopływ wody morskiej. Wszystkie elementy wykonane solidnie i z wytrzymałością niezbędną do stawiania oporu dzikiej sile morza, które potrafiło pogruchotać kruche a wymyślne wynalazki.
Dźwignia była umocowana z tyłu, zawiasami połączona z wbudowaną w ścianę skrzynką urządzenia. Z przodu kończyła się drewnianym uchwytem. Mniej więcej w jednej trzeciej szerokości znajdował się drążek prowadzący w dół bezpośrednio do pompy, aby unosić i obniżać tłok. Cała dźwignia od uchwytu po zawiasy miała około osiemnaście cali.
Pożądałem tej dźwigni jak gwałciciel, ale, nie mając do dyspozycji żadnych narzędzi, nie widziałem sposobu, aby ją wydobyć. Zawias i tłok były połączone śrubą, którą chyba zakręcił sam Atlas. Palec i kciuk przeciw nakrętce nie dawał szans na wygraną. Próbowałem wielokrotnie przez dwa dni.
Klucz. Moje królestwo za klucz, pomyślałem.
Skoro nie ma klucza, co pozostaje?
Spróbowałem wykorzystać swoją koszulę. Materiał oszczędzał skórę i kości, ale nie wystarczał. Nakrętki ani drgnęły. Przypominało to próbę zmiany koła gołymi rękoma i chusteczką.
Spodnie? Materiał ślizgał się bardziej niż ten z koszuli. Spróbowałem przez znajdującą się na wysokości pasa taśmę ze spodni i okazało się to dużo lepszym pomysłem. Taśma z dwoma wąskimi wgłębieniami i wpuszczoną w nie szorstką gumą była po wewnętrznej stronie spodni. Prawdziwym jej zadaniem było uniemożliwianie spadania noszonych bez paska spodni – guma trzymała się włożonej do środka koszuli. Zastosowanie taśmy do nakrętki pozwalało ją dobrze złapać i nieco ożywiało moją nadzieję, ale pomimo usilnych prób nie przyniosło żadnych rezultatów.
Mijały godziny.
Cały czas siedziałem na podłodze na próżno usiłując odkręcić nakrętki, które nie dawały się obluzować – robiłem to z tej prostej przyczyny, że nie miałem innego zajęcia.