Nikt nie czekał na mnie w ciemnościach, z pałkami, eterem czy biletami w jedną stronę na kajutę w forpiku. Włączyłem wszystkie światła i nalałem sobie mocnego Scotcha, tłumacząc przy tym, że trzeba się uspokoić i wziąć w garść.
Zadzwoniłem do trenera, u którego codziennie rano trenowałem („Gdzie ty się, do diabła, podziewałeś?”), i umówiłem się, że od poniedziałku wznawiamy treningi. Zadzwoniłem także do człowieka, który chciał, abym wziął udział w jakimś wyścigu, żeby przeprosić za nieobecność. Nie widziałem powodu, dla którego nie miałbym im odpowiedzieć na pytanie, gdzie byłem, więc oznajmiłem im wszystkim: zostałem porwany i zabrany łodzią na Minorkę, nie wiem dlaczego. Myślałem, że może chociaż ktoś znajdzie jakieś prawdopodobne wyjaśnienie, ale sądząc po głosach, wszyscy byli tak speszeni jak ja.
W domu nie było zbyt dużo jedzenia, a stek w lodówce zdążył już zapuścić bokobrody. Zdecydowałem się na spaghetti posypane pokrojonym serem, ale nim zacząłem je przyrządzać, poszedłem na górę, żeby przebrać się z nowej marynarki w stary sweter i zahaczyć o łazienkę.
Rzuciłem okiem przez okno w łazience i na krótką chwilę zastygłem, ogarnięty dziką paniką.
W ogrodzie był mężczyzna, który patrzył w stronę pokojów znajdujących się na parterze domu. Światło z dużego pokoju rozjaśniało jego twarz.
Nie pamiętałem go świadomie, ale natychmiast go rozpoznałem dzięki szóstemu zmysłowi i zastygłem. Był to fałszywy sanitariusz z wyścigów w Cheltenham.
Za nim, na drodze, stał samochód, którego dach i okna lśniły odbitym światłem. Drugi mężczyzna opuszczał fotel z przodu auta po stronie pasażera, trzymając w rękach coś, co wyglądało jak reklamówka wypchana watą. Trzecia sylwetka, słabo widoczna, przemieszczała się przez ogród w stronę tylnego wyjścia.
Nie mogli, pomyślałem: z pewnością nie mogli przypuszczać, że po raz drugi uda im się mnie przechytrzyć. Ale skoro było ich trzech, właściwie nie musieli próbować mnie przechytrzać.
Sanitariusz machnął ręką do mężczyzny przy samochodzie i wskazał im, gdzie mają pójść, co też robili – stanęli po obu stronach drzwi wejściowych tak, żeby otwierający je od środka nie mógł ich zauważyć. Sanitariusz wyciągnął ramię i zadzwonił.
Otrząsnąłem się z letargu.
Niesamowite, jak przerażenie wyostrza intelekt. Było tylko jedno miejsce, w którym mogłem się ukryć, a była nim moja sypialnia. Prędkość, z jaką wyskoczyłem za burtę lodzi, była niczym w porównaniu z tym, jak szybko uwijałem się teraz.
Na parterze, w dużym pokoju stary, ogromny piec wchłonął kiedyś piec do chleba, który ludzie mieszkający w tym domu przede mną usunęli tworząc w jego miejscu wysoką alkowę z półkami. Chcąc mieć kryjówkę na kosztowności, przebili otwór w górnej części pieca do chleba prowadzący do znajdującej się nad nim sypialni, gdzie w ten sposób powstało swego rodzaju pudło pod podłogą wbudowanej w ścianę szafy. Nie mając zbyt wiele kosztowności, trzymałem tam zamiast tego swoje dwie walizki.
Otworzyłem drzwi do szafy i uniosłem umocowaną na zawiasach klapę w podłodze, i wyciągnąłem walizki.
Ponownie rozległo się natarczywe dzwonienie.
Spuszczenie się do kryjówki zajęło mi kilka sekund, a kiedy wtargnęli do domu przez drzwi wejściowe, zdążyłem już zamknąć drzwi od szafy i prawie zamknąć klapę w podłodze.
Gwałtownie biegali po domu, otwierając i trzaskając drzwiami, krzycząc, aż w końcu zebrali się wszyscy na dole.
– Do cholery, on musi tu być.
– Britten! Britten, wyłaź, wiemy, że tu jesteś.
– Pieprzony sukinsyn się ulotnił.
Słyszałem wszystkie głośne słowa przez dyktę oddzielającą moją kryjówkę od dużego pokoju. Czułem się straszliwie niepewnie, siedząc tam, będąc na tym samym poziomie co zdjęcie nad gzymsem kominka, właściwie byłem w tym samym pokoju, co oni, ukryty tylko za cienką ścianką.
– Nie mógł nas widzieć, jak przyszliśmy.
– Nie wyszedł tylnymi drzwiami, jestem tego pewien.
– To w takim razie, gdzie on, do diaska, jest?
– Może w tych walizkach na górze?
– Nie. Nie ma go w nich. Są za małe. Poza tym zajrzałem do nich.
– Na pewno chce się, cholera, ulotnić.
– No.
– Rozejrzę się jeszcze raz na górze. Musi gdzieś tu być. Ponownie przeszukali cały dom, zewsząd dobiegało dudnienie ich ciężkich butów.
Jeden z nich na chwilkę otworzył znajdującą się nade mną szafę i nie zobaczył nic poza ubraniami, tak jak wcześniej. Siedziałem teraz pod ich nogami, pociłem się i czułem, że serce wali mi jak młotem.
– Sprawdź pod łóżkiem – powiedział.
– Nie mogę. Łóżko przylega do podłogi.
– To może w takim razie sprawdzimy w drugiej sypialni?
– Patrzyłem. Nie ma go tam.
– No to, do cholery, sprawdź jeszcze raz.
Drzwi szafy zamknęły się nade mną. Wytarłem sobie pot z oczu i spróbowałem nieco rozprostować bezszelestnie moje nogi, nie pocierając nimi o ściankę. Byłem w pozycji półsiedzącej i półleżącej we wnęce o długości mniej więcej trzech stóp, głębokości dwóch, a szerokości z trudem starczającej na moje ramiona. Kolana miałem boleśnie zgięte, podeszwy stóp stykały się z tyłem moich ud. Była to zła pozycja dla wszystkich możliwych mięśni.
Dwóch przyszło do dużego pokoju, jeden po drugim.
– Co tam masz? No, pozwól mi zobaczyć.
– Nie twój zafajdany interes.
– To jego portfel. Masz jego portfel!
– Tak. Był w jego sypialni.
– No to go tam, do cholery, odłóż.
– Trudno będzie. Ma w nim trzydzieści funciaków.
– Zrobisz, jak ci każę, do cholery. Znasz rozkazy tak samo dobrze jak ja. Nic nie kraść, nic nie niszczyć. Mówiłem ci.
– To w takim razie możesz dostać połowę.
– Daj mi to. Odłożę go na miejsce. Nie ufam ci. Powiedział to chyba sanitariusz.
– To głupota, żeby nie wziąć tego, co można.
– Chcesz mieć gliniarzy na karku? Nie szukali go ostatnim razem i tym razem też nie będą go szukać, ale jak zobaczą, że jego dom został przeszukany, to zaczną. Rusz tą swoją cholerną głową.
– Jeszcze go nie znaleźliśmy.
– Kwestia czasu. Gdzieś tu jest. Musi być.
– Nie wróci, jeśli nas tutaj zobaczy.
– Tu masz rację. Powiem ci, co zrobimy: wyłączymy światła i poczekamy na niego. Tak go złapiemy.
– Przecież sam zostawił wszystkie światła zapalone. Nie wejdzie do środka, jak będą zgaszone.
– Najlepiej będzie, jak jeden z nas zaczeka w kuchni, a dwóch pozostałych w ogrodzie. Wtedy, nim się ruszy, dorwiemy go z obu stron, kiedy będzie wchodził do domu.
– Tak.
Nagle snucie tych planów przerwało pojawienie się nowego, kobiecego, dopytującego się głosu:
– Panie Britten? Panie Britten, jest pan tam?
Usłyszałem, że pchnęła drzwi wejściowe i weszła do dużego pokoju. Głos mojej sąsiadki.
Tak, pani Morris, jestem tutaj, pomyślałem. Ale trzeba by kogoś więcej, niż mnie i niskiej, puszystej starszej pani, żeby pozbyć się moich niechcianych gości.
– Kim panowie są? – spytała.
– Jego przyjaciółmi. Wpadliśmy go odwiedzić.
– On wyjechał – powiedziała ostro.
– Nie, już wrócił. Jego samochód stoi za rogiem. I właśnie z nami pije, widzi pani? Whisky.
– To w takim razie, gdzie on jest? Panie Britten? – zawołała.