Pracowaliśmy razem od sześciu lat, kiedy to zwabił mnie do siebie z miejskiego biura, gdzie praktykowałem, tym jedynym bodźcem, jakiemu nie byłem w stanie się oprzeć: nienormowanym czasem pracy, który umożliwiał mi wyjazdy na wyścigi. Już wtedy miał pięciu czy sześciu klientów związanych ze światem wyścigów (wokół Newbury były liczne stajnie wyścigowe zlokalizowane wzdłuż Berkshire Downs), a że czasami potrzebował kogoś na zastępstwo za wyjeżdżającego pracownika, doszedł do wniosku, że angażując mnie może w ten sposób przyciągnąć jeszcze więcej ludzi z branży. Nie żeby kiedykolwiek mi o tym mówił, bo nie był to człowiek, który powiedziałby dwa słowa, jeśli wystarczyjedno; ale stało się to jasne dzięki jego nieskrywanej satysfakcji, kiedy było widać, że plan przynosi spodziewane rezultaty.
Aby sprawdzić moje kwalifikacje księgowego, a nie dżokeja amatora, uczynił tylko jedno: zapytał moich dotychczasowych pracodawców, czy podnieśliby mi znacząco pensję, żeby mnie przy sobie zatrzymać. Odpowiedzieli, że tak, i zrobili to. Trevor uśmiechnął się jak łagodny rekin i odszedł. W złożonej mi później ofercie proponował pełne partnerstwo między nami i mnóstwo czasu na wyścigi; partnerstwo miało mnie kosztować dziesięć tysięcy funtów, które mogłem spłacać ze swych zarobków przez kilka lat. Spytał, co o tym myślę.
Pomyślałem, że wszystko może się wyśmienicie ułożyć. Tak się też stało.
W pewnym sensie nadal nie znałem Trevora bardziej niż na samym początku naszej znajomości. Spotykaliśmy się w biurze, gdzie rozmawialiśmy wyłącznie o sprawach zawodowych, a stosunki towarzyskie ograniczały się do jednej formalnej kolacji raz na rok, na którą byłem zapraszany listownie przez jego żonę. Jego dom był zamożny: budynek i sprzęty domowe pochodziły gdzieś z lat dwudziestych, włącznie z grubo ciętym szkłem przykrywającym blaty lśniących mebli i wymyślnym barem wbudowanym w pokój, który nazywał swoim „zaciszem”. Jego znajomymi byli z reguły wysokiej klasy menedżerowie czy radni miejscy, zacni i zamożni obywatele, jak sam Trevor.
Na gruncie zawodowym znałem go dobrze. Miał trzeźwe i tradycyjne podejście typowe dla ortodoksyjnego establishmentu. Patriarchalne, ale pozbawione zadęcia. Dawał przednie rady, które wyglądały na godne zaufania, nawet kiedy później okazywały się chybione.
Być może była w nim pewna rygorystyczność. Czasami odnosiłem wrażenie, że czerpie przyjemność ze szczegółowego wyniszczania zobowiązań podatkowych klientom i z przyglądania się, jak im rzednie mina.
Myślał i działał z niezwykłą precyzją, był dyskretnie ambitny, cieszył się z bycia miejscową osobistością, a dla starszych, majętnych pań potrafił być naprawdę czarujący. Jego ulubionymi klientami były bogate firmy, a najmniej lubianymi niekompetentni osobnicy ze skomplikowanymi sprawami.
W końcu pozbyłem się niekompetentnego pana Wellsa i, czując wzbierające we mnie napięcie, zszedłem na parking przed biurem. Z Newbury do Cheltenham było sześćdziesiąt mil i podczas drogi uporczywie obgryzałem paznokcie, kiedy dwukrotnie natknąłem się na roboty drogowe i konwój wojskowy. Cały czas zdawałem sobie sprawę, że ostatnia mila drogi będzie zatłoczona samochodami amatorów wyścigów jadącymi na tor i przejechanie jej zajmie pół godziny. Wystarczająco wiele powiedziano już o ryzyku związanym z wystawieniem amatora („jakkolwiek dobrego” jak napisał jakiś miły dziennikarz) do rywalizacji z czołówką zawodowców na najlepszych koniach w kraju w najważniejszym wyścigu podczas najbardziej prestiżowego turnieju sezonu. „Najlepszą taktyką Rolanda Brittena będzie niewchodzenie z Tapestry w drogę innym zawodnikom” napisał mniej miły dziennikarz i pomimo to, że właściwie się z nim zgadzałem, nie chciałem spełnić jego postulatów po prostu nie przyjeżdżając na zawody na czas. Byłoby to najgorsze nieprofesjonalne zachowanie, jakie można sobie wyobrazić.
Możliwość spóźnienia była do tej pory na ostatnim miejscu, ale teraz już wysunęła się na pierwsze miejsce na długiej liście stresów związanych z wyścigiem. Jeździłem amatorsko w wyścigach z przeszkodami od swoich szesnastych urodzin, ale teraz, z trzydziestką dwójką na karku, coraz trudniej było mi utrzymać się w formie. Wiek i ślęczenie nad biurkiem podkopywały moją wytrzymałość, którą zawsze traktowałem jak coś zupełnie naturalnego: teraz musiałem wkładać dużo wysiłku w zrobienie tego, co kiedyś przychodziło mi bez zastanowienia. Półtorej godziny jazdy każdego ranka już nie wystarczało. Ostatnio, podczas dwóch zaciętych finiszów, czułem, jak moje zmęczone mięśnie gwałtownie opuszcza siła i z tego powodu przegrałem przynajmniej jeden wyścig. Sam nie wierzyłem, że byłem dobrze przygotowany do Gold Cup.
Pracy w biurze zrobiło się tyle, że już samo sumienne wypełnianie obowiązków stało się problemem. Zacząłem czuć, że urywanie połowy dni na wyścigi było swego rodzaju zdradą. Z sobotami nie było kłopotów, ale niecierpliwi klienci z irytacją odnosili się do śród spędzanych przeze mnie w Ascot i czwartków w Stratford-upon-Avon. To, że pracowałem wieczorami, aby nadgonić zaległości, satysfakcjonowało Trevora, ale innych nie. A sprawy bieżące, jakby to określano w żargonie, po prostu mnie przygniatały.
Oprócz pana Wellsa miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia tego ranka. Powinienem był wysłać apelację w sprawie rozrachunku podatkowego pewnego dżokeja z samej czołówki; powinienem był podpisać metrykę dla radcy prawnego; były też dwa wezwania dla dwóch klientów do stawienia się w urzędzie skarbowym, które wymagały natychmiastowej reakcji, nawet jeśli chodziło tylko o to, żeby zyskać na czasie.
– Będę wnioskował o odroczenie – powiedziałem Peterowi, jednemu z dwóch pracujących u nas pomocników. – Zadzwoń do obu tych klientów i powiedz im, żeby się nie martwili, natychmiast zajmę się ich sprawami. I sprawdź, czy na pewno mamy wszystkie papiery, których potrzebujemy. Poproś ich o przysłanie brakujących, jeśli będzie taka potrzeba.
Peter pokiwał niechętnie i ponuro głową, sugerując w ten sposób, że zawsze daję mu za dużo roboty. Być może rzeczywiście tak było.
Plany Trevora, aby zatrudnić jeszcze jednego pomocnika, zostały jak na razie wstrzymane propozycją, która obecnie nas obu przyprawiała o ból głowy. Duża firma z Londynu miała na nas ochotę, chciała połączyć się z nami, wchłonąć nas i na naszym poletku założyć dużą filię, z nami w środku. Pod względem materialnym zyskalibyśmy na tym, bo obecnie z własnej kieszeni pokrywaliśmy gwałtownie rosnące koszty działalności, takie jak czynsz za wynajem biura, energię i pensje sekretarek. Sytuacja stałaby się dla nas mniej stresująca, bo obecnie, kiedy jeden z nas był na wakacjach albo chory, drugi był bardzo obciążony. Ale Trevora gnębiła perspektywa utraty stanowiska szefa, a mnie wolności. Odłożyliśmy decyzję do powrotu Trevora z Hiszpanii, co miało nastąpić za dwa tygodnie, ale wtedy trzeba będzie stawić czoła niewesołej rzeczywistości.
Stukałem palcami o kierownicę mojego dolomite’a i czekałem niecierpliwie na zapalenie się zielonego światła na remontowanym odcinku drogi. Po raz setny spojrzałem na zegarek.
– No – rzuciłem na głos. – No, dalej. – Bo Binny Tomkins będzie wściekły.
Binny, trener Tapestry, nie chciał, żebym startował na tym koniu. „Nie w Gold Cup” powiedział z przekonaniem, kiedy właściciel konia to zaproponował. Starli się wojowniczo przed salą do ważenia dżokejów na torze w Newbury, gdzie Tapestry właśnie wygrał trzymilowy wyścig: pani Moira Longerman, drobna, jasnowłosa i przypominająca ptaka niewiasta ze stukilogramowym, sfrustrowanym samcem.
– …tylko dlatego, że jest twoim księgowym – mówił porywczo Binny, kiedy podszedłem do nich po ważeniu. – To jest po prostu śmieszne.