– Spokojnie – wydusiłem. – Spokojnie, do diabła.
Trzeba zmniejszyć dystans, ale nie za szybko. Jak popędzi zbyt szybko, to zużyje rezerwę sil niezbędną na ostatni odcinek pod górkę. Jeśli w ogóle tam dojedziemy. Jeśli nie spadnę. Jeśli nie popełnię błędu przy składaniu się do skoku przez płotek, nie wypadnę z trasy albo Tapestry w ogóle nie będzie chciał skoczyć.
Przejechałem dopiero milę, a miałem wrażenie, że trwało to tyle, ile dwa życia.
Pod koniec pierwszego okrążenia ciągle byłem ostatni, ale znacznie bliżej reszty. Jeszcze jedno okrążenie… i może uda się wyprzedzić jednego albo dwóch, nim się skończy wyścig. Wtedy już zacząłem czerpać satysfakcję zjazdy, pełne napięcia skupienie zepchnęło nerwowość na drugi plan, choć nie wyeliminowało zupełnie, a wiedziałem ze swoich poprzednich gonitw, że po wszystkim będę pamiętał tylko przyjemność czerpaną zjazdy, a nie wątpliwości.
Po przeskoczeniu przez rów z wodą ciągle byłem ostatni, a reszta zbita w jedną grupę jechała tuż przede mną. Następny rów; Tapestry przeskoczył go idealnie i zyskaliśmy długość w czasie skoku. Po wylądowaniu łeb znalazł się na wysokości ogona konia jadącego przede mną. Zostało tak do następnej przeszkody i tym razem też zyskaliśmy, jadąc już obok innego konia, a nie za nim.
Świetnie. Już nie byłem ostatni. Tylko na równi z ostatnim. Chociaż obawiałem się o możliwości Tapestry przy końcu wyścigu, jak na razie brał przeszkody z zapałem i odwagą.
Przy następnym płotku, na części toru z dala od trybun, sytuacja gwałtownie się zmieniła. Faworyt upadł, a drugi faworyt przewrócił się o niego. Tapestry gwałtownie skręcił, kiedy wylądował wśród turlających się ciał, i uderzył bokiem o sąsiedniego konia. Jadący na nim dżokej spadł.
Stało się to tak szybko. W jednej chwili normalny Gold Cup, a w następnej już jatka. Trzy konie odpadły, zaprzepaszczając nadzieje właścicieli, trenerów, stajennych i obstawiających zakłady. Tapestry parł do przodu jak byk, ale kiedy wyłoniło się przed nami wzniesienie, ponownie byliśmy ostatni.
Nigdy nie próbuj przyspieszać pod górę, mówią, bo konie, które wyprzedzisz, wyprzedzą cię, kiedy będziesz zjeżdżał w dół. Oszczędzaj sił, nie zmarnuj ich. Oszczędzałem Tapestry, jadąc pod górę na ostatnim miejscu. Wydawało mi się, że na szczycie wzniesienia inni gwałtownie się ode mnie oddalili i wyrwali do przodu, dając z siebie wszystko, a ja ciągle jeszcze miałem sporo sił w zapasie.
No, pomyślałem nagle, dawaj, teraz albo nigdy. Teraz albo już nigdy. Dawaj, Tapestry. Ruszaj się. Zjechałem w dół szybciej, niż kiedykolwiek w życiu.
Płotek w połowie spadku. Minimalna zmiana kroku. Skok, który wprawiłby kozice w kompleksy.
Tam na ziemi leżał kolejny dżokej, zwinięty w kłębek, aby uniknąć kopnięć. Pech… Niewesoło…
Trzy konie z przodu. Jeszcze dwa płotki do przeskoczenia. Nagle uświadomiłem sobie, że te trzy konie przede mną to wszystkie, jakie jeszcze biegną. Nie były też zbyt daleko z przodu. Mój Boże, pomyślałem, prawie się śmiejąc, zakładając, że uda mi się jednego wyprzedzić, będę trzeci. Trzeci w Gold Cup. Coś, co można by wspominać aż do śmierci.
Kazałem Tapestry jeszcze przyspieszyć i, o dziwo, zareagował. Był to koń, w którego prędkość na finiszu nie można było wierzyć, z którym trzeba było obchodzić się delikatnie. Ten koń, pędzący teraz do przodu jak sprinter.
Po luku… jeszcze tylko jeden płotek… zbliżałem się do niego szybciej, niż inni… skoczyłem równo z trzecim koniem, a wylądowałem już przed nim… do mety została już tylko prosta pod górkę. Jestem trzeci, pomyślałem rozradowany. Jestem cholera trzeci!
Dla niektórych koni finisz w Cheltenham jest bardzo trudny. Ze zmęczenia nie potrafią jechać zupełnie prosto, machają ogonami i słabną, kiedy są na prowadzeniu – tak są wyczerpane, że ledwie udaje im się dowlec do linii mety.
Nic takiego nie przytrafiło się Tapestry, ale obu koniom przede mną tak. Jeden z nich zaczął coraz bardziej zbaczać z prostego kursu. Drugi wydawał się zwalniać z sekundy na sekundę. Ku mojemu i wszystkich innych niedowierzaniu, Tapestry jadąc pełnym galopem wyprzedził oba konie i wygrał Gold Cup.
Nic mnie nie obchodziło, że wszyscy będą mówili (i mówili), że gdyby nie upadek faworyta i drugiego faworyta, nie miałbym szans. Nic mnie nie obchodziło, że ten Gold Cup przejdzie do historii jako „nieudany”. Jadąc powoli z linii mety do stajni, wpadłem w taką ekstazę, że pomyślałem, że już nic w życiu nie będzie mogło się równać z tym uczuciem.
Było to niemożliwe… a jednak tak się stało. Księgowy pani Longerman zapewnił jej wolny od podatku zysk.
Godzinę później, ciągle jeszcze oszołomiony, ale już w normalnym ubraniu, upajałem się lejącym się szampanem w sali do ważenia i czułem na sobie aż nadto poklepujących mnie po plecach rąk. Byłem ciągle tak niewiarygodnie szczęśliwy, że chciałem biegać po ścianach, głośno się śmiać i robić fikołki. Przemówienia, prezentacje, łzy wzruszenia na twarzy Moiry Longerman, pełne niedowierzania zakłopotanie Binny’ego – wszystko to było tak poplątane, że dopiero później mogłem uporządkować wrażenia. Upojenie zwycięstwem było tak silne, że żadne narkotyki nie mogłyby się z nim równać.
Na tę podniosłą chwilę zjawił się mężczyzna w stroju pracownika pogotowia i spytał o mnie.
– Czy pan Roland Britten? – zapytał. Skinąłem głową znad kieliszka szampana.
– W karetce jest dżokej, który chciałby z panem rozmawiać. Mówi, że nie pojedzie do szpitala, dopóki z panem nie porozmawia. Robi wokół siebie sporo zamieszania. Pójdzie pan?
– Kto to jest? – spytałem, odstawiając kieliszek.
– Budley. Spadł z konia w czasie ostatniej gonitwy.
– Jest ciężko ranny?
Wyszliśmy z sali do ważenia i skierowaliśmy się po zatłoczonym żużlowym placu do karetki stojącej tuż za bramą. Było to pięć minut przed rozpoczęciem ostatniego wyścigu dnia i tysiące ludzi przeciskało się ku trybunom, śpieszyło się, aby zdążyć zawrzeć ostatnie zakłady. Człowiek z karetki i ja szliśmy w niewielkiej grupie ludzi chcących się przebić w stronę parkingu, nim wszyscy widzowie zablokują drogę.
– Ma złamaną nogę – powiedział człowiek z karetki.
– Co za pech.
Nie mogłem się domyślić, czego ode mnie chciał Bobby Budley. W jego zeznaniach podatkowych za zeszły rok wszystko grało i już wcześniej zostały zatwierdzone przez urząd skarbowy. Nie powinien mieć żadnych problemów wymagających pilnego rozwiązania.
Dotarliśmy do tylnych, białych drzwi karetki, które otworzył sanitariusz.
– Jest w środku – powiedział.
Nie jest to jedna z tych dużych karetek, pomyślałem, wchodząc do środka. Samochód wyglądał bardziej na białą furgonetkę, w której nie było wystarczająco miejsca, żeby stanąć w pełni wyprostowanym. Pomyślałem, że w dniach wyścigów brakuje im normalnych karetek.
W środku były nosze, na których pod kocem leżała jakaś sylwetka. Zrobiłem krok w jej stronę, schylając głowę pod niskim dachem.
– Bobby? – spytałem. To nie był Bobby.
Był to ktoś, kogo nigdy przedtem nie widziałem. Młody, zwinny i bez żadnych obrażeń. Zaczął wstawać z noszy, rozpościerając ciemnoszary koc jak chmurę.
Odwróciłem się, żeby wyjść. Okazało się, że koło mnie stoi sanitariusz. Za jego plecami zauważyłem zamknięte już drzwi. Wyraz malujący się na jego twarzy był daleki od delikatności, a kiedy spróbowałem go zepchnąć z drogi, kopnął mnie w goleń.