Szliśmy wzdłuż promenady, a bryza sprawiała, że długa, zielona chusta Jossie powiewała jak chorągiewka. Machnęła ręką w stronę migocącej wody i powiedziała:
– Dlaczego konie? Dlaczego nie łodzie, na litość boską, skoro miałeś ich pod dostatkiem?
– Miałem chorobę morską. Roześmiała się.
– Coś jak pójść do nieba i mieć alergię na harfy.
Zabrałem ją do znanego mi hotelu, gdzie był nasłoneczniony, osłonięty od wiatru taras. Rozciągał się z niego wspaniały widok na Solent i statki płynące do Southampton. Piliśmy gorącą czekoladę, czytaliśmy kartę dań na lunch i rozmawialiśmy o tym i owym, a czas przepływał nam między palcami.
Po zjedzeniu pieczonej wołowiny i w przypadku Jossie jeszcze szarlotki, lodów i sera, przywołaliśmy taksówkę. Niewiele ich jeździło w kwietniowe, niedzielne popołudnie, ale miejscowi zawsze wiedzą, gdzie znaleźć, co trzeba.
Kierowca mnie znał i z dezaprobatą podchodził do tego, że zdezerterowałem z wyspy i zamieszkałem na lądzie, ale jako że wiedział też, iż znam wszystkie miejscowe drogi na wylot, zawiózł nas na południowo-zachodnie wybrzeże najkrótszą drogą, a nie jakimś wymyślnym objazdem, żeby nas oskubać. Kręciliśmy się tam przez jakąś godzinę, często zatrzymując się i wysiadając z samochodu, żeby przejść się po smaganej wiatrem trawie. Jossie napawała się nieziemsko pięknymi widokami i nie mogła zrozumieć, dlaczego mieszkam z Newbury.
– Wyścigi – powiedziałem.
– No tak, nie pomyślałam.
– Miałabyś coś przeciwko temu, żebyśmy wpadli do mojego znajomego w drodze powrotnej? – spytałem. – Na jakieś dziesięć minut?
– Oczywiście, że nie.
– W takim razie jedziemy do Wootton Bridge – powiedziałem taksówkarzowi. – Do zakładu Fredericka.
– Będzie nieczynne. Dzisiaj jest niedziela.
– Ale spróbujemy.
Wzruszył ramionami, sugerując, że sam będę ponosił konsekwencje swojej głupoty, i ruszył z powrotem przez wyspę, przez Newport i drogą prowadzącą do Ryde w stronę głęboko wcinającego się w ląd morza, gdzie był naturalny port na czterysta niewielkich jachtów.
Pomalowana na biało fasada zakładu nie zdradzała żadnych oznak życia. Drzwi też były zamknięte.
– No właśnie – rzekł taksówkarz. – Mówiłem, że tak będzie.
Wysiadłem z samochodu i podszedłem do drzwi oznaczonych napisem „Biuro”. Zapukałem w nie. Po chwili otworzyły się, a ja uśmiechnąłem się do Jossie i gestem przywołałem ją do siebie.
– Dostałem twoją wiadomość – powiedział Johnny Frederick. – A w niedzielne popołudnia mam zwyczaj drzemać.
– W twoim wieku?
Był w moim wieku, różnica wynosiła zaledwie kilka dni: w szkole siedzieliśmy w jednej ławce i niezliczoną ilość razy śmialiśmy się razem z kawałów. Z krnąbrnego chłopca o okrągłej twarzy wyrósł muskularny, ogorzały mężczyzna o rękach rzemieślnika pałający nienawiścią do papierkowej roboty. Od czasu do czasu do mnie dzwonił, żeby zorientować się, czy jego księgowy wszystko należycie robi i zasypywał potem tego biednego człowieka moimi radami.
– Jak się miewa twój ojciec? – spytałem.
– Bez zmian.
Kiedyś drewniana belka spadła ojcu Johnny’ego na głowę. Było mnóstwo okropnych dowcipów, że przedtem była jedna bela, a teraz są dwie, ale ostatecznie w wyniku tego niedomagająca rodzinna firma zaczęła kwitnąć, kiedy to pałeczkę przejął nowy, wspaniały umysł. Dzięki projektom Johnny’ego i jego wyczuciu materiałów, firma Frederick Boats zaczęła cieszyć się renomą.
Przedstawiłem Jossie, która szybkim spojrzeniem ogarnęła aerodynamiczne kształty i doświadczyła uścisku ręki twardej jak drzewo tekowe.
– Miło mi ciebie poznać – powiedział, co było u niego szczytem kurtuazji. Przeniósł wzrok na mnie. – W gazetach pisali, że miałeś z kimś lekkie zatargi.
– Można to tak określić. – Uśmiechnąłem się. – Co teraz budujesz?
– Chodź i zobacz.
Przeszedł przez małe, funkcjonalne biuro i otworzył drzwi w przeciwległej ścianie, prowadzące prosto do samego warsztatu.
Weszliśmy do środka i Jossie aż krzyknęła ze zdziwienia, kiedy zobaczyła, że znaleźliśmy się w niezwykle przestronnym pomieszczeniu, schodzącym do samej wody.
Było tam kilka niedużych kadłubów z włókien szklanych spoczywających na szkieletach i dwa duże, umieszczone obok siebie na środku pomieszczenia, z pięciostopowymi kilami.
– Jakie one mają wymiary? – spytała Jossie.
– Całość trzydzieści siedem stóp.
– Wyglądają na większe.
– Nie na wodzie. To największe modele, jakie teraz robimy. – Johnny oprowadził nas wokół jednego z nich, z dumą wskazując na szczegóły rozwiązań konstrukcji kadłuba. – Dobrze się spisują na wzburzonym morzu. Są stabilne i łatwe w obsłudze, a tego właśnie oczekuje większość ludzi.
– Nie jest to łódź wyścigowa? – spytałem. Potrząsnął głową.
– Te bąki tak. Ale duże, oceaniczne łodzie wyścigowe to zadanie dla specjalistów. Ten zakład nie jest wystarczająco duży. Nie jest przystosowany do budowania łodzi takiej klasy. A poza tym ja i tak lubię zwyczajne łodzie. Rozumiesz, z dywanem w salonie i bezszelestnie otwierającymi się szufladami.
Jossie zeszła w dół cementowego spadku prowadzącego do wody i z wyraźnym zainteresowaniem przyglądała się na wpół wykończonym bąkom. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnąłem kopertę zawierającą powiększone fotografie i pokazałem je Johnny’emu. Trzy ujęcia jachtu i jedno niezbyt ostre mężczyzny.
– To jest łódź, na której mnie przetrzymywano. Czy możesz coś o niej powiedzieć na podstawie tych zdjęć?
Zaczął się im przyglądać z przechyloną głową.
– Jeśli mi je zostawisz, być może tak. Przejrzę katalogi i spytam chłopaków w Cowes. Czy było coś szczególnego, co zapamiętałeś na temat tej łodzi?
Wyjaśniłem mu, że nie widziałem właściwie nic poza forpikiem.
– Wydaje mi się, że łódź była raczej nowa. A w każdym razie przynajmniej dobrze utrzymana. I wypłynęła z Anglii w czwartek, 17 marca wieczorem.
Przełożył zdjęcia, żeby przyjrzeć się mężczyźnie.
– Nazywa się Alastair Yardley – powiedziałem. – Zapisałem jego nazwisko na odwrocie. Pochodzi z Bristolu, gdzie pracował jako majtek na jachtach oceanicznych wypływających w próbne rejsy. Dowodził na tej łodzi. Jest mniej więcej w naszym wieku.
– Spieszy ci się z uzyskaniem tych wszystkich informacji?
– Im szybciej, tym lepiej.
– OK. Zadzwonię do kilku gości. Jak coś będę miał, to dam ci znać jutro.
– Świetnie.
Schował zdjęcia do koperty i spojrzał na Jossie.
– Niezła dupcia – rzekł. – Zgrabna.
– Zapomnij.
– Nie jest w moim typie, kolego. Wolę takie z dużymi cyckami i niezbyt rozgarnięte.
– Takie są nudne.
– Gdy wracam do domu, chcę dostać gorącej herbaty i móc się przytulić, kiedy mam na to ochotę, a nie wysłuchiwać mów o wyzwoleniu kobiet.
Pomyślałem, że perspektywa wracania do domu, w którym byłaby Jossie, bardzo by mi odpowiadała.
Jej długie nogi stawiały duże kroki, kiedy wspinała się po stromiźnie, i już po chwili znalazła się koło nas.
– Miałam przyjaciółkę, której chłopak usilnie ją namawiał na żeglowanie – powiedziała. – Tłumaczyła mu, że nie ma w zasadzie nic przeciwko temu, żeby moknąć, ani marznąć, ani być głodną, ani cierpieć na chorobę morską, ani bać się, ale po prostu nie lubi mieć tego wszystkiego na raz.
Johnny spojrzał na mnie.
– Z tym chłopakiem to by jej nie groziło. On ma mdłości już w porcie.