Jossie pokiwała głową.
– Wiem. To mięczak.
– Dzięki – powiedziałem.
– Nie ma sprawy.
Ponownie przeszliśmy przez biuro i wsiedliśmy do taksówki, a Johnny pomachał nam na pożegnanie.
– Zostali jeszcze jacyś kumple? – spytała Jossie.
– Nie dzisiaj. A jeżeli zaczniemy odwiedzać moje ciotki, to stąd nie wyjedziemy. Jak odwiedzisz jedną, to trzeba odwiedzić wszystkie albo będzie chryja.
Jednak na prośbę Jossie przejechaliśmy koło pensjonatu, w którym mieszkałem z matką. Wzdłuż całej fasady dobudowano przeszklony taras, a w miejscu ogrodu był teraz parking. Były też skrzynki z kwiatami, kolorowe markizy osłaniające od słońca ikołysząca z napisem „Wolne pokoje”.
– Ładny – rzekła wyraźnie wzruszona Jossie. – Nie sądzisz?
Zapłaciłem taksówkarzowi, po czym zeszliśmy nad morze. Nad naszymi głowami skrzeczały mewy, a wtulone w południową stronę wzgórza miasteczko było uśpione, jako że była pora podwieczorku.
– Ładnie tu – stwierdziła Jossie. – Ale już rozumiem, dlaczego wyjechałeś.
Wyglądało na to, że bezcelowe włóczenie się po wyspie przez resztę dnia odpowiadało jej w równym stopniu, jak mnie. Ponownie wsiedliśmy do wodolotu i przepłynęliśmy cieśninę, po czym powoli ruszyliśmy na północ. Po drodze, o zmierzchu, zatrzymaliśmy się w pubie, żeby się napić i zjeść pieczeń wieprzową, trochę twardą. Do rozłożystego Axwood House dotarliśmy po ponad dwunastu godzinach od rozpoczęcia naszej wycieczki.
– Ten samochód – powiedziała Jossie, wskazując z dezaprobatą na volvo zaparkowane przed nami – należy do okropnej Lidy.
Światło umieszczone nad drzwiami wejściowymi oświetlało grymas niezadowolenia malujący się na jej twarzy. Uśmiechnąłem się i jej niezadowolenie skupiło się na mnie.
– Ty nie masz się czym przejmować. Tobie nie grozi to, że wprowadzi się do twojego domu.
– Ty mogłabyś się wyprowadzić – powiedziałem łagodnie.
– Tak po prostu?
– Może do mojego domu.
– Wielkie nieba!
– Mogłabyś go przedtem sprawdzić pod kątem czystości, stopnia przeżarcia drewna i karaluchów – zaproponowałem.
Zmierzyła mnie swoim najmniej przychylnym spojrzeniem.
– Są w nim majordomus, kucharz i służące?
– Sześciu lokajów i służąca dla pani.
– To przyjadę na herbatę i kanapki z ogórkiem. Spodziewam się, że masz kanapki z ogórkiem?
– Oczywiście.
– Cienkie i bez skórek?
– Naturalnie.
Zauważyłem, że naprawdę ją zdziwiłem. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Jednak było zupełnie jasne, że nie rzuci mi się entuzjastycznie w ramiona. Chciałem jej powiedzieć mnóstwo rzeczy, ale nie wiedziałem jak. O troszczeniu się, byciu podporą i o planach na przyszłość.
– W następną niedzielę – odezwała się. – O wpół do trzeciej. Na podwieczorek.
– Wszystko przygotuję.
Postanowiła wysiąść z samochodu, a ja go obszedłem, żeby otworzyć jej drzwi. Jej oczy zrobiły się naprawdę ogromne.
– Mówisz poważnie? – spytała.
– Ależ tak. To będzie zależało od ciebie… ta decyzja.
– Po podwieczorku? Potrząsnąłem głową.
– W dowolnym momencie.
Na jej twarzy pojawił się niespotykany u niej wyraz łagodności. Pocałowałem ją i potem pocałowałem ją jeszcze raz dużo śmielej.
– Chyba już pójdę – rzekła niepewnie, odwracając się.
– Jossie…
– Słucham?
Przełknąłem ślinę. Potrząsnąłem głową.
– Przyjdź na podwieczorek – powiedziałem bezradnie. – Przyjdź na ten podwieczorek…
16
W poniedziałek rano, po kolejnej nocy bez przygód i wycieczek, pojechałem do biura ze szczerym zamiarem popracowania. Peter siedział zgaszony, zmagając się z ponurym poniedziałkowym rankiem, Bess miała bóle menstruacyjne, a Debbie łzy w oczach po kłótni z narzeczonym sprzedającym śrubki: czyli norma życia biurowego, jakie znałem.
Trevor wszedł do mojego pokoju z malującą się ojcowską troską na twarzy i wyglądało na to, że odetchnął nieco, kiedy stwierdził, że wyglądam dużo lepiej niż w piątek.
– Widzę, że jednak odpoczywałeś, Ro – powiedział z ulgą.
– Wystartowałem w wyścigu i zabrałem dziewczynę nad morze.
– Wielkie nieba. No, ale w każdym razie wygląda na to, że dobrze ci to zrobiło. Na pewno lepiej, niż gdybyś pracował.
– Tak… – odparłem. I dodałem: – Trevor, w sobotę rano przyszedłem do biura na dwie godzinki…
Od razu dało się zauważyć napięcie na jego twarzy. Czekał, żebym mówił dalej, tak jak czeka pacjent spodziewający się, że usłyszy coś złego od swojego lekarza; a ja strasznie żałowałem, że muszę mu to obwieścić.
– Denby Crest – powiedziałem.
– Ro… – Rozłożył ręce, dłońmi w dół w geście ojcowskiego zaniepokojenia wywołanego buntowniczym zachowaniem syna, który nie chce wierzyć na słowo ojcu.
– Nic na to nie poradzę – powiedziałem. – Wiem, że to jest klient i twój przyjaciel, ale jeśli sprzeniewierzył pięćdziesiąt tysięcy funtów, a ty przymknąłeś na to oko, dotyczy to nas obu. Dotyczy tego biura, naszej współpracy i naszej przyszłości. Musisz zdawać sobie z tego sprawę. Nie możemy po prostu zignorować tego incydentu i udawać, że nic się nie stało.
– Ro, uwierz mi, wszystko będzie dobrze. Potrząsnąłem głową.
– Trevor, zadzwoń do Denby’ego Cresta i powiedz, żeby przyszedł tu dzisiaj, żeby omówić z nami, co zrobimy.
– Nie.
– Tak – odparłem z naciskiem. – Ja się na to nie zgadzam. Jestem połową tej firmy i nie będę tu tolerował niczego nielegalnego.
– Nie jesteś skłonny do kompromisu. Mieszanka smutku i irytacji w jego głosie nasiliła się. Przemknęło mi przez głowę, że są to te dwie emocje, które towarzyszą człowiekowi, kiedy zabija królika.
– Niech przyjdzie tu o czwartej – powiedziałem.
– Nie możesz go tak traktować.
– Konsekwencje mogą być poważniejsze – powiedziałem. Mówiłem bez nacisku, ale wiedział, że była to groźba. Irytacja wzięła górę nad smutkiem.
– Dobrze, Ro – rzekł gorzko. – Dobrze.
Wyszedł z mojego pokoju już bez śladu współczucia i troski, które malowały się na jego twarzy, kiedy wchodził, i poczułem, jakbym coś stracił. Strapiony pomyślałem, że ja mógłbym wszystko mu przebaczyć, ale prawo nie. A ja żyłem w zgodzie z prawem, po pierwsze dlatego, że tego mnie uczono, a po drugie z wyboru. Jeśli mój przyjaciel łamie prawo, czy powinienem się go wyrzec, w imię prawa? Z czysto teoretycznego punktu widzenia, nie miałem cienia wątpliwości, ale czułem przechodzące mnie ciarki. Nie było zupełnie nic radosnego w byciu nawet pośrednio sprawcą czyjegoś nieszczęścia, skazania go na ruinę i karę. O ile łatwiej by było, gdyby złoczyńca przyznawał się do winy z własnej, nieprzymuszonej woli, a nie zmuszał przyjaciela do oskarżenia go – pomyślałem sardonicznie, że takie sentymentalne rozwiązania możliwe są tylko w ckliwych filmach. Obawiałem się, że ja nie będę miał takiego łatwego wyjścia z sytuacji.
Telefon od Hilary przerwał te pesymistyczne rozważania. Kiedy się odezwałem, wyczułem w jej głosie niesłychaną ulgę.
– O co chodzi? – spytałem.
– O nic. Chciałam tylko… – Urwała.
– Tylko co?
– Szczerze mówiąc, chciałam tylko się upewnić, że jesteś w biurze.
– Hilary!
– Wyobrażam sobie, że to brzmi głupio, skoro teraz oboje wiemy, że tam jesteś, ale chciałam mieć pewność. W końcu nie powierzyłbyś mi funkcji głazu, gdybyś uważał, że zupełnie nic ci nie grozi.
– Och – odparłem, uśmiechając się. – Nie ma to jak siła argumentów.