Ponownie się odwróciłem. Człowiek z noszy otwierał plastikową torbę, w której było coś przypominającego zwitek wilgotnej waty wielkości dłoni. Sanitariusz chwycił mnie za ramię, a człowiek z noszy za drugie i pomimo dość desperackich wysiłków z mojej strony zdołali przytknąć mi wilgotną watę do nosa i ust.
Trudno się skutecznie bronić, kiedy nie można się wyprostować, a zamiast powietrza wdycha się czysty eter.
Ostatnią rzeczą, którą zobaczyłem w zachodzącym szarością świecie, była spadająca czapka sanitariusza. Uwolnione z niej jego jasnobrązowe włosy rozsypały się bujną czupryną, zmieniając jego twarz z anioła miłosierdzia w rasowego łajdaka.
Już raz czy dwa zdarzyło mi się opuszczać tor wyścigowy na noszach, ale nigdy twardo śpiąc.
Kiedy się obudziłem w ciemnej i hałaśliwej przestrzeni, byłem zupełnie zdezorientowany.
Dlaczego mnie porwali? Czy miało to coś wspólnego z wygraniem Gold Cup? A jeśli tak, to co?
Wydawało mi się, że czułem się jeszcze gorzej i bardziej zziębnięty, i że dochodzące skądś skrzypienie i szum stały się jeszcze głośniejsze. Teraz też miałem wrażenie ruchu, ale przecież nie byłem w ciężarówce.
W takim razie gdzie? W samolocie?
Nagle zorientowałem się, że złe samopoczucie nie jest rezultatem wdychania eteru, która to myśl błąkała mi się po głowie, tylko dobrze mi znaną przypadłością, której czasami doświadczałem od dzieciństwa.
Miałem chorobę morską.
Byłem na łodzi.
3
Uświadomiłem sobie, że leżę na koi. Przylegająca ciasno siatka rozpostarta po mojej prawej stronie miała nie dopuścić do tego, żebym spadł. Szum pochodził od fal obmywających kadłub. Skrzypienie i stukot były spowodowane tym, że napędzane silnikiem ciało stałe przebijało się przez stawiającą opór wodę.
Niesłychanie mi ulżyło, kiedy udało mi się z grubsza przynajmniej ustalić, gdzie jestem. Odzyskałem orientację przestrzenną i mogłem sobie wyobrazić swoje położenie. Z drugiej strony, dezorientacja wynikająca z tego, że nie miałem pojęcia, dlaczego się tu znalazłem, tylko potęgowała uczucie fizycznego dyskomfortu.
Przeszywające zimno. Ręce przywiązane do nóg. Zesztywniałe mięśnie. A do tego świadomość, że jestem na łodzi – na łodziach zawsze czułem mdłości – sprawiająca, że było mi teraz naprawdę niedobrze.
Niewiedza jest wspaniałym środkiem uspokajającym, pomyślałem. Intensywność bólu zależy od tego, ile mu się poświęca uwagi – człowiek nigdy nie czuje się nawet w połowie tak fatalnie rozmawiając za dnia z ludźmi, jak samemu w ciemności.
Gdyby ktoś przyszedł i ze mną porozmawiał, być może byłoby mi mniej zimno, czułbym się mniej obolały i te okropne nudności trochę by się uspokoiły.
Nikt się nie zjawił przez całe wieki.
Łódź zaczęła bardziej się kołysać, co spowodowało zintensyfikowanie mdłości. Czułem, jak moje ciało przesuwa się minimalnie z jednej strony na drugą i miałem aż nazbyt wyraziste uczucie, że nie tylko na boki, ale że kołysze się też wzdłuż – najpierw nogi w dół, potem głowa, co odpowiadało wznoszącemu się i opadającemu na falach dziobowi.
Jestem na morzu, pomyślałem bezradnie. Na rzece by tak nie kołysało.
Żeby podnieść się nieco na duchu, zająłem się wymyślaniem ironicznych komentarzy do własnej sytuacji, takich jak „Dobry Boże, przymusowy pobór do wojska” albo „Zostałem siłą wcielony do marynarki!”, albo, Jim, chłopcze, dorwał cię Długi John Silver”. Sukces nie był oszałamiający.
Po jakimś czasie przestałem się nawet zastanawiać, dlaczego się tu znalazłem. Przestałem się czuć zagrożony. Przestało mi być zimno i niewygodnie. W końcu skupiałem się tylko na tym, żeby nie zwymiotować, w czym pomagało to, że od śniadania nic nie jadłem.
Śniadanie…? Straciłem poczucie czasu. Nie wiedziałem, jak długo byłem nieprzytomny ani nawet, jak długo leżałem już przytomny w ciemności. Byłem nieprzytomny wystarczająco długo, żeby przetransportować mnie z Cheltenham na wybrzeże i wnieść na pokład. Przytomny byłem już wystarczająco długo, żeby chcieć spać.
Silnik zgasł.
Nagła cisza była tak kojąca, że dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jaką udręką był hałas. Bardzo się bałem, że znowu się zacznie. Zastanawiałem się, czy to właśnie miało paraliżować mój mózg.
Nagle pojawił się nowy hałas, nad głową. Odgłosy ciągnięcia, a potem metaliczne dźwięki, a później bolesny promień dziennego światła.
Zmrużyłem i zamknąłem przyzwyczajone do ciemności oczy, a potem zacząłem je powoli otwierać. Ponad moją głową promień światła stał się kwadratem. Ktoś otworzył luk.
Owiało mnie świeże powietrze, jak prysznic. Było zimne i wilgotne. Bez większego entuzjazmu rozejrzałem się wokół i przez białą siatkę z grubymi okami zobaczyłem swój mały świat.
Znajdowałem się w czymś, co można by określić mianem ostrego końca. Na dziobie. Koja, na której leżałem, zwężała się tam, gdzie miałem nogi, boczne ściany pod dość ostrym kątem stykały się na środku, jak grot strzały.
Koja była szeroka na jakieś dwie stopy, a nad nią była jeszcze jedna koja. Leżałem na pokrytym materiałem materacu; granatowym.
Większość pomieszczenia zajmowały dwie duże, przytwierdzone do podłogi, otwarte skrzynie z pokrytego lakierem drewna. Pomyślałem, że do chowania żagli. Byłem w forpiku łodzi.
Za moim prawym ramieniem były drzwi, szczelnie zamknięte, pewnie prowadzące do ciepła, życia, kuchni i jadalni.
Kwestia moich nadgarstków też się wyjaśniła. Rzeczywiście były przywiązane do spodni, po jednej z każdej strony. Z tego, co widziałem, ktoś koło kieszeni z obu stron zrobił po dwie dziury, przeciągnął przez nie coś wyglądającego na bandaż i skutecznie przywiązał moje nadgarstki do materiału.
Zniszczona dobra para spodni. Ale przecież waga wszystkich katastrof jest relatywna…
Pojawiła się nade mną głowa, w ramce wyznaczanej przez luk. Odniosłem wrażenie, tylko wrażenie, jako że widziałem jego sylwetkę na de szarego nieba przez siatkę, że był raczej młodym i bezwzględnym człowiekiem.
– Nie śpisz? – spytał, spoglądając w dół.
– Nie – odparłem.
– To dobrze.
Oddalił się, ale natychmiast wrócił i w kwadracie luku zamajaczyły jego ramiona i głowa.
– Jak będziesz się zachowywał rozsądnie, to cię rozwiążę – powiedział.
W jego głosie była stanowczość typowa dla ludzi nawykłych do wydawania rozkazów, a nie próbujących namawiać czy perswadować. Głos ten brzmiał tak, jakby przez całą podróż gromadziła się w nim agresja.
– Masz może ariomarin? – spytałem.
– Nie – odparł. – W kabinie jest toaleta. Możesz się tam wyrzygać. Musisz mi obiecać, że będziesz się zachowywał spokojnie, kiedy zejdę cię rozwiązać. Bo w przeciwnym razie tego nie zrobię. Jasne?
– Obiecuję – powiedziałem.
– Dobrze.
Nie mówiąc nic więcej zwinnie spuścił się na dół. Na nogach miał tenisówki i mierzył sześć stóp i trzy cale. Właściwie wypełniał całą wolną przestrzeń w pomieszczeniu. Nie miał najmniejszych problemów z utrzymywaniem równowagi na kołyszącej się łodzi.
– Patrz – rzeki, unosząc pokrywę tego, co wyglądało na przytwierdzoną do podłogi skrzynię. – Tu jest kibel. Odciągasz kurek i pompujesz wodę morską przy pomocy tej dźwigni. Kiedy skończysz, odetnij dopływ wody, bo inaczej będziesz miał powódź. – Zamknął pokrywę i otworzył drzwi do schowka położonego wyżej na ścianie. – Tutaj jest butelka z wodą pitną i papierowe kubki. Będziesz dostawał posiłki wtedy, kiedy my. – Sięgnął głęboko do jednej ze skrzyń na żagle, w której chyba nic więcej nie było. – Tu jest koc. I poduszka.