– Cóż… – powiedziałem. – Pamiętasz jego numer telefonu?
– Nie. Wyrzuciłem go, jak tylko pozbyłem się tej łodzi.
– W Antibes?
– Zgadza się.
– Spotkałeś się z nim? – spytałem.
– Tak. Tamtej nocy w Lymington. Powiedział mi, żebym z tobą nie rozmawiał i żebym ciebie nie słuchał, bo będziesz mi wciskał kłamstwa, i zabronił mi mówić tobie, gdzie jesteśmy, i nie pozwolił ciebie uderzyć. Kazał też uważać na ciebie, bo jesteś oślizły jak węgorz. – Zamilkł na chwilkę. – Swoją drogą, chyba w tym miał rację.
– Pamiętasz, jak wyglądał?
– Tak – odparł. – Przynajmniej tyle, ile go widziałem, ale to było właściwie tylko na kei i w ciemnościach…
Opisał Arthura Robinsona tak, jak się tego spodziewałem, co właściwie załatwiało sprawę.
– Miałem zamiar wypłynąć tydzień później – dodał. – Prognoza pogody dla Zatoki Biskajskiej była fatalna, a ja tylko raz wcześniej pływałem taką łodzią, przy słabym wietrze, i nie wiedziałem, jak się będzie spisywać w czasie sztormu, ale zadzwonił do Goldenwave tamtego ranka, powiedział mi o tobie i że sztorm nie sztorm, sowicie mnie wynagrodzi, jeśli wypłynę wieczorem i wezmę ciebie z sobą.
– Mam nadzieję, że się opłaciło – powiedziałem.
– Tak – odparł szczerze. – Dostałem podwójną zapłatę. Zdusiłem śmiech w gardle.
– Hm… – zacząłem. – Czy można tak po prostu przypłynąć z Anglii i włóczyć się po portach Morza Śródziemnego na łodzi, która nawet nie ma nazwy? Chodzi mi o to, czy nie trzeba mieć nic do czynienia z celnikami, takie sprawy?
– Można się kontaktować z celnikami i stracić mnóstwo czasu. Jeśli im sam nie powiesz, w porcie nie wiedzą, czy przypłynąłeś z innego, położonego dwie mile dalej, czy przepłynąłeś dwa tysiące mil. W dużych portach trzeba płacić opłatę portową i tylko to ich interesuje. Jeśli spuścisz kotwicę w miejscu takim, jak na przykład Formentor, co zrobiliśmy pewnego wieczora mając ciebie na pokładzie, nikt nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Łatwo przypłynąć, łatwo wypłynąć, tak to jest na morzu. Wydaje mi się, że to najlepszy sposób na życie.
– Brzmi cudownie – westchnąłem z zazdrością.
– Tak. Posłuchaj… – zamilkł na chwilę. – Czy masz zamiar napuścić na mnie policję, czy coś takiego? Bo wypływam dzisiaj po południu, w czasie odpływu i nie powiem ci dokąd.
– Nie – odparłem. – Nic nie powiem policji. Odetchnął z wyraźną ulgą.
– Wydaje mi się… – Urwał. – W takim razie dzięki. No i sorry, nie.Nie zapomniałem o książce, o skarpetkach, o mydle i przecież w ogóle nic do niego nie miałem.
Dziesięć minut później w Goldenwave Marine dowiedziałem się wielu rzeczy o dużych łodziach w ogóle i Arthurze Robinsonie w szczególności.
Goldenwave dysponował w tej chwili jeszcze czterema łodziami typu Golden Sixty Five i wszystkie zostały zamówione przez osoby prywatne. Arthur Robinson był właśnie jednym z takich klientów. Z dumą przyznali, że ich Golden Sixty Five okazał się bardzo dużym sukcesem, a produkty ich firmy cieszą się ogromnym uznaniem na całym świecie.
Wystarczyło mi tej reklamy.
Z ulgą odłożyłem słuchawkę. Usiadłem i obgryzając czubki paznokci, zacząłem myśleć. W końcu, strapiony, zdecydowałem się na trochę niebezpieczny scenariusz.
Debbie, Peter, Bess i Trevor wrócili i nagle w biurze zrobiło się bardzo ruchliwie. Pan Wells stawił się na swoje umówione spotkanie dwadzieścia minut przed wyznaczonym czasem, co przypomniało mi ocenę zachowania klienta z punktu widzenia psychiatry: jeśli przychodzą przed czasem, to znaczy, że się niepokoją, jeśli przychodzą spóźnieni, to są agresywni, a jeśli są punktualni, to znaczy, że coś jest z nimi nie w porządku. Często myślałem, że psychiatrzy mają problemy nawet ze zrozumieniem rozkładu jazdy pociągów, autobusów czy organizacji ruchu, ale w tym wypadku nie było najmniejszych wątpliwości co do niepokoju. Widać było wyraźnie, że pan Wells nie panował nad włosami, oczyma ani swoim zachowaniem.
– Dzwoniłem do ludzi, którym pan wysiał czek bez pokrycia – powiedziałem. – Byli dość uciążliwi, ale zgodzili się nie wnosić sprawy do sądu, jeśli wyczyści pan wszystko, kiedy przyjdzie nakaz płatniczy, którego nie da się uniknąć.
– Co zrobię?
– Zapłaci pan im bez zwłoki – wyjaśniłem. Ten żargon… Sam go mogłem używać, ale…
– Aha.
– Ten nakaz płatniczy – dumaczyłem – przyjdzie z urzędu skarbowego, który pobierze cały należny podatek i doliczy odsetki za każdy dzień zwłoki.
– Ale nie mam z czego im zapłacić.
– Sprzedał pan samochód, zgodnie z naszymi ustaleniami? Pokiwał głową, ale unikał spojrzenia mi w oczy.
– Co pan zrobił z pieniędzmi? – spytałem.
– Nic.
– Więc niech pan je wpłaci urzędowi skarbowemu na poczet należności.
Nadal unikał spojrzenia mi w oczy, więc westchnąłem, martwiąc się jego nierozważnością.
– Co pan zrobił z pieniędzmi? – powtórzyłem.
Nie chciał mi powiedzieć, więc doszedłem do wniosku, że podobnie jak wielu znanych bankrutów wybrał jakąś nielegalną ścieżkę, czyli pewnie sprzedał wszystko, co się dało, i ulokował pieniądze na koncie pod fałszywym nazwiskiem po to, żeby nie mieć zbyt wiele, kiedy w końcu zjawią się komornicy. Dałem mu dobrą radę, chociaż wiedziałem, że z niej nie skorzysta. Samobójcza histeria podczas jego poprzedniej wizyty zmieniła się w urazę do wywierających na nim jakąkolwiek presję, nie wyłączając mnie. Słuchał mnie z uporem muła, co miałem okazję już wielokrotnie obserwować wcześniej, i z przekonaniem przystał tylko na to, żeby już nie wypisywać więcej takich czeków.
O wpół do czwartej miałem już dosyć pana Wellsa i on mnie też.
– Potrzebuje pan dobrego radcy prawnego – stwierdziłem. – Powie panu to samo, co ja, ale może przynajmniej będzie pan go słuchał.
– Właśnie radca prawny skierował mnie do pana – powiedział ponuro.
– Kto jest pańskim radcą prawnym?
– Facet o nazwisku Denby Crest.
To małe miasteczko, pomyślałem. Wszystko się ze sobą łączy i zazębia. Kiedy pojawiały się znajome nazwiska, wszystko było w normie.
Tak się złożyło, że gdy odprowadzałem pana Wellsa do drzwi, Trevor był w pokoju sekretarki. Przedstawiłem ich sobie, tłumacząc, że Denby Crest go do nas skierował. Trevor uśmiechnął się do niego obojętnie i zaczął z nim sympatycznie gawędzić, czego by nie robił, gdyby wiedział, w jakim stanie znajduje się pan Wells. Pan Wells zmierzył wzrokiem Trevora, jego wygląd światowca, przyprószone siwizną włosy i właściwie nie miałem wątpliwości, że pomyślał, iż może oddał swoje sprawy w ręce niewłaściwego człowieka.
I być może właśnie tak się stało, pomyślałem cynicznie.
Kiedy wyszedł, Trevor spojrzał na mnie poważnie. – Wejdź do mojego biura – westchnął.
17
Usiadłem w jednym z foteli przeznaczonych dla klientów i spojrzałem na budzącego respekt Trevora za biurkiem. Wyglądało na to, że nie był do końca pewny, na czym stoi, więc był nieco spięty, ale równocześnie jakby miał nadzieję na załagodzenie sytuacji.
– Denby powiedział, że będzie tu o czwartej.
– Dobrze.
– Ale Ro… on sam ci to wyjaśni. Będziesz usatysfakcjonowany, jestem tego pewien. Niech to zrobi i wtedy sam zobaczysz… że my nie mamy powodów do obaw.
Na jego twarzy pojawił się mało przekonywający uśmiech, a palce marszczyły bibularz. Spojrzałem na dobrze mi znaną, przyjazną postać i z całego serca zapragnąłem, żeby rzeczy nie miały się tak, jak się miały.