Выбрать главу

– Jesteś usatysfakcjonowany, Ro? – spytał cicho Trevor ze smutkiem w głosie.

Siedziałem w milczeniu.

Czułem się jak człowiek na wysokiej trampolinie do skoków, czekający na przypływ siły. W perspektywie, skok. Potem, cicha droga w dół. Decyzja dojrzewała we mnie.

Pomyślałem, że mógłbym odejść. Udawać, że nie wiem tego, co wiem. Wybrać milczenie, przyjaźń i pokój. Powstrzymać się od wywoływania kłopotów, hańby i cierpienia.

Mój przyjaciel albo prawo. Gdzie było moje miejsce? W prawie czy mojej własnej satysfakcji…

O wielki, wszechmogący Boże.

Zaschło mi w ustach. Przełknąłem. I zapytałem:

– Trevor, znasz Arthura Robinsona?

To nie było zabawne, zupełnie – spojrzenie prosto w oczy załamanemu człowiekowi.

Krew powoli odpłynęła z twarzy Trevora, przez co jego oczy wyglądały jak dwie ogromne, ciemne plamy.

– Przyniosę ci brandy – rzekłem.

– Ro…

– Poczekaj.

Z barku wyjąłem szklankę i wlałem do niej dużo alkoholu, a mało wody sodowej.

– Wypij to – powiedziałem ze współczuciem. – Obawiam się, że cię zszokowałem.

– Co… – Nagle zadrżały mu wargi, więc podniósł szklankę do ust, żeby to ukryć. Pil powoli, ale opróżnił szklankę do połowy; potrzebował tego. – Co… wiesz? – wydusił.

– Czemu mnie porwano. Kto to zrobił. Czyja jest łódź. Kto nią pływał. Gdzie teraz jest. Ile kosztowała. I skąd są pieniądze.

– Mój Boże… Mój Boże… – Trzęsły mu się ręce.

– Chcę z nim porozmawiać – powiedziałem. – Z Arthurem Robinsonem.

Coś jakby słaby płomyk nadziei zabłysnął w jego oczach.

– Znasz jego… inne nazwisko?

Powiedziałem mu, jak brzmi. Iskierka przygasła. Szklanka zaszczekała o jego zęby.

– Chcę, żebyś zadzwonił – ciągnąłem. – Powiedz mu, że wiem. I że chcę z nim porozmawiać. Zaznacz, że jeśli będzie chciał zrobić cokolwiek innego, niż mu powiem, to z tego biura pójdę prosto na policję. Chcę z nim porozmawiać dziś wieczorem.

– Ale Ro, znając ciebie… – W jego głosie słychać było desperację. – I tak pójdziesz na policję.

– Jutro rano – odparłem.

Wpatrywał się we mnie bardzo, bardzo długo. Potem ciężko wzdychając, wyciągnął rękę w stronę telefonu.

Pojechaliśmy do domu Trevora. Stwierdził, że lepiej się nadaje do rozmów, niż biuro.

– A twoja żona? – spytałem.

– Dzisiaj śpi u siostry. Często tak robi.

Jechaliśmy dwoma samochodami i sądząc po oszołomieniu widocznym na jego twarzy, przez cale cztery mile w ogóle nie widział drogi.

Jego okazały, duży dom świetnie się prezentował w popołudniowym słońcu. Każda cegła przywodziła na myśl stateczność lat dwudziestych. Do tego całe akry witrażowych szyb okiennych w kształcie rombów, przyczerniony, szeroki portyk ze zdobionymi kolumnami, gdzieniegdzie porastający bluszcz, a dla klimatu dodano liczne przyczółki z belkami.

Trevor otworzył frontowe drzwi i wprowadził mnie do wnętrza przesączonego zapachem starej kawy i pasty do mebli. Przestronny hol wyłożony był parkietem, na którym w kilku miejscach leżały małe dywany.

– Wejdźmy do zacisza.

Zacisze to był długi pokój, znajdujący się między bardziej oficjalnym salonem a jadalnią, z widokiem na loggię i trawnik za nią. Dla Trevora zacisze było sercem domu, zarówno pod względem geograficznym, jak i psychologicznym, miejscem, w którym czul się najlepiej jako gospodarz dla swych gości biznesmenów.

W pokoju był wbudowany bar, gdzie lubił stać i z przyjemnością nalewać drinki. Kilka foteli obitych ciemnoczerwoną skórą. Mały, solidny stół obiadowy, a przy nim cztery krzesła z siedzeniami obitymi skórą. Duży telewizor. Półki z książkami. Ceglany kominek ze skórzaną osłoną. Palma w mosiężnej donicy. Więcej reprodukcji Stubbsa. Kilka małych, stojących przy ścianie stolików. Dywan z liściastym wzorem. Ciężkie, czerwone, aksamitne zasłony. Czerwone abażury. W zimowe wieczory, z rozpalonym w kominku ogniem, zaciągniętymi zasłonami i ciepłym światłem emitowanym przez lampy, zacisze było naprawdę przytulne, pomimo swej wielkości.

Trevor włączył światła i zaciągnął zasłony, chociaż na dworze było zupełnie jasno. Potem ruszył prosto do baru.

– Chcesz drinka? – spytał.

Potrząsnąłem głową. Nalał sobie dwukrotnie więcej brandy, niż ja mu w biurze.

– Nie mogę w to wszystko uwierzyć – powiedział.

Wziął do ręki szklankę, osunął się na jeden z foteli z czerwonej skóry i zaczął wpatrywać się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Oparłem się biodrem o stół, który, jak wiele rzeczy w tym domu, był przykryty szklaną taflą. Obaj czekaliśmy i żadnemu z nas nie podobały się nasze myśli. Czekaliśmy prawie godzinę.

W tym wytwornym domu nie dojdzie do użycia przemocy, powiedziałem sobie tępo. Przemoc jest domeną tylnych uliczek i ciemnych kątów. Nic takiego się nie zdarza w zamożnym domu w poniedziałkowe wieczory. Czułem narastający we mnie niepokój i myślałem o oczach przepełnionych żądzą zemsty.

Przed domem zatrzymał się samochód. Trzasnęły drzwi. Zachrzęściły kroki na żwirze. Potem słychać je było na progu, za drzwiami frontowymi, na parkiecie i zbliżające się do drzwi pokoju, gdzie siedzieliśmy. Tu ucichły.

– Trevor? – usłyszałem.

Trevor spojrzał na przybysza ponuro. Machnął ręką w moją stronę, bo siedziałem pod ścianą i zasłaniały mnie drzwi.

Otworzył drzwi szerzej i tamten wszedł do pokoju.

Trzymał dubeltówkę; kolbę miał pod pachą, środek wsparty na przedramieniu, a dwie lufy skierowane były w podłogę.

Wziąłem głęboki oddech, żeby się uspokoić, i spojrzałem w jego nieugiętą, znajomą twarz.

Ojciec Jossie. William Finch.

– Zastrzelenie mnie niczego nie rozwiąże – oznajmiłem. – Opowiedziałem wszystko przyjacielowi i zostawiłem u niego kopie wszystkich dokumentów.

– Jeśli odstrzelę ci nogi, nigdy więcej nie wystartujesz w wyścigach.

Jego glos był przepełniony nienawiścią; a tym razem widziałem to nie w sądzie pełnym policji, ale z odległości paru kroków i to znajdując się po niewłaściwej stronie lufy.

Trevor wykonywał gwałtowne, uspokajające gesty.

– William… przecież sam dobrze wiesz. Zastrzelenie Ro miałoby katastrofalne skutki.

– Sytuacja już jest katastrofalna. – Mówił sdumionym głosem, który przez napiętą do granic wytrzymałości szyję i kark brzmiał jeszcze głębiej i bezwzględniej. – Ten mały wszarz się o to zatroszczył.

– Cóż – powiedziałem i usłyszałem napięcie we własnym glosie – nie kazałem ci kraść…

Nie była to przemyślana uwaga. W najmniejszym stopniu nie przyczyniła się do rozładowania napięcia, a William Finch był jak reaktor nuklearny, którego pręty były już za bardzo odsłonięte. Lufy dubeltówki podskoczyły w jego ręku i wymierzyły w moje biodra.

– William, na miłość boską – rzekł gwałtownie Trevor, gramoląc się niezdarnie z fotela. – Pomyśl rozsądnie. Jeśli mówi, że zabicie go na nic się nie zda, musisz mu uwierzyć. Gdyby to nie była prawda, za nic w świecie nie ryzykowałby przyjeżdżania tutaj.

Wytworny w każdym calu Finch aż gotował się ze wściekłości. Nabrzmiewające mięśnie żuchwy i palce ściągnięte niby pazury zdradzały walkę między nienawiścią a zdrowym rozsądkiem. W pewnej strasznej chwili już byłem pewien, że żądza krwi i zemsty weźmie górę nad strachem przed konsekwencjami, i pomyślałem trzeźwo, że nic nie będę czuł… przez pierwsze kilka sekund nie czujesz bólu nawet przy najcięższych ranach. Zaczynało się dopiero chwilę później, jeśli jeszcze żyłeś. Nie wiedziałbym… Nie czułbym tego i może bym nawet nie wiedział…