Wyciągnął je, pokazał mi – i koc, i poduszka były ciemnoniebieskie – i wrzucił je z powrotem do skrzyni.
Spojrzał w górę, ku sporemu kwadratowi otwartego nieba nad nim.
– Przytwierdzę pokrywę tak, żebyś miał dopływ świeżego powietrza i światło. Ale nie będziesz w stanie się wydostać. Zresztą nie ma po co. Nie widać żadnego lądu, jesteśmy na otwartym morzu.
Stał jeszcze przez chwilę, namyślając się, a potem zaczął zdejmować siatkę, która była zawieszona na chromowych hakach wpiętych w oka przy znajdującej się wyżej koi.
– Możesz podwiesić siatkę u góry, jeśli będzie bardzo kołysało – powiedział.
Kiedy już nie patrzyłem na niego przez białą siatkę, zorientowałem się, że jego wygląd nie budzi zaufania. Mocna twarz z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi. Małe oczy, wąskie wargi, ogorzała cera i brązowe, proste, gładkie włosy. Mniej więcej w moim wieku, ale mimo to nie czułem z nim żadnego pokrewieństwa. Gdy na mnie patrzył, w jego spojrzeniu nie widać było nawet cienia sadystycznej satysfakcji, co mnie uspokajało, ale nie było też ani śladu współczucia czy przeprosin.
– Gdzie jestem? – zapytałem. – Dlaczego tutaj jestem? Dokąd płyniemy? I kim ty jesteś?
– Jak będziesz czegoś próbował, kiedy ci rozwiążę ręce, to cię znokautuję – odparł.
Jaja sobie robisz, pomyślałem. Sześć stóp trzy cale dorodnych mięśni w konfrontacji z zimnymi, zesztywniałymi pięcioma stopami i dziesięcioma calami. Nie, dziękuję bardzo.
– O co w ogóle w tym wszystkim chodzi? – nie dawałem za wygraną. Sam słyszałem, że pytanie brzmiało bardzo słabo. Aleja właśnie czułem się bardzo słabo.
Nie odpowiedział. Tylko się zgiął, pochylił nade mną i rozwiązał supeł na bandażu krępującym mój lewy nadgarstek. Wyswobodził się z ciasnej przestrzeni między kojami i zrobił to samo z moją prawą ręką.
– Leż, dopóki stąd nie wyjdę – powiedział.
– Powiedz mi, o co chodzi.
Postawił nogę na brzegu skrzyni na żagle, oparł ręce na brzegach luku i wyprostował się ku zewnętrznemu światu.
– Powiem ci – wycedził matowym głosem, patrząc w dół – że jesteś dla mnie jak kula u nogi. Przez ciebie muszę trzymać wszystkie żagle na pokładzie.
Wziął głęboki oddech, sprężył się, odepchnął nogami i wydostał się na pokład.
– Powiedz mi – zawołałem niecierpliwie. – Dlaczego tu jestem?
Nie odpowiedział. Już majstrował przy pokrywie luku. Spuściłem nogi z koi i stanąłem na bardzo chwiejnych nogach. Kołysanie łodzi natychmiast wytrąciło mnie z równowagi i zwaliłem się na podłogę.
– Powiedz mi – krzyknąłem, wstając i chwytając znajdujących się w pomieszczeniu przedmiotów. – Powiedz mi, do diabła.
Pokrywa luku przesunęła się, zasłaniając większość nieba. Tym razem jednak nie została szczelnie zamknięta, tylko umieszczona na metalowych podporach, dzięki którym ze wszystkich stron była szpara szeroka na trzy cale – jak pokrywka trzymana trzy cale nad pudełkiem.
Wcisnąłem rękę w szparę i znowu krzyknąłem:
– Powiedz mi.
Jedyną odpowiedzią był dźwięk blokowania pokrywy, co miało udaremnić wszelkie próby podważenia jej. Potem ustały nawet te dźwięki i wiedziałem, że sobie poszedł. Minutę czy dwie później ponownie włączył się silnik.
Łodzią zaczęło niemiłosiernie kołysać i nudności okazały się silniejsze niż podniecenie. Uklęknąłem na podłodze nad muszlą i zacząłem sapać i wymiotować, jakbym chciał zwymiotować sam żołądek. Nie jadłem nic od tak dawna, że wydobyła się ze mnie jedynie jasna żółć, ale moje samopoczucie zupełnie nie uległo poprawie. Uciążliwość choroby morskiej polegała na tym, że twoje ciało nie zdawało sobie sprawy, że nie zostało już nic do zwymiotowania.
Wczołgałem się na koję i leżałem tam pocąc się i trzęsąc, chcąc umrzeć.
Koc i poduszka, pomyślałem. W skrzyni na żagle.
Zdobyłem się na straszny wysiłek, żeby wstać i je przynieść. Kiedy się schyliłem, żeby je wziąć, niebezpiecznie zakręciło mi się w głowie.
Jeszcze jedna fala torsji nad muszlą. Przekląłem koc i poduszkę. Ale było mi tak zimno.
Za drugim razem udało mi sieje wziąć. Owinąłem się szczelnie grubą, granatową wełną i z ulgą złożyłem głowę na granatowej poduszce. Wyglądało na to, że można jednak liczyć na ukojenie. Miałem łóżko i koc, i światło, i powietrze, i toaletę, a wielu więźniów, których trzymano na statkach przede mną, sprzedałoby duszę za takie wygody. Oczekiwanie wyjaśnień też wydawało się nierozsądne.
Z biegiem dnia czułem się coraz gorzej. Każdemu, kto cierpiał kiedyś na ostry atak choroby morskiej, nie trzeba żadnych wyjaśnień. Miałem zawroty głowy, która do tego jeszcze mnie bolała, pociłem się niemiłosiernie, czułem nudności, byłem cały okropnie obolały. Kiedy otwierałem oczy, było jeszcze gorzej.
Zastanawiałem się, jak długo to będzie trwało. Płynęliśmy przez kanał La Manche? Na pewno to bezlitosne kołysanie wkrótce ustanie. Cel naszej podróży, niezależnie, gdzie to było, nie mógł być odległy.
Po jakimś czasie przyszedł i zdjął pokrywę.
– Jedzenie – powiedział, przekrzykując łomot silnika. Nie odpowiedziałem. Nie byłem w stanie.
– Jedzenie – krzyknął jeszcze raz.
Uniosłem słabą rękę do góry i pokazałem mu, żeby sobie poszedł.
Przysiągłbym, że się roześmiał. Zadziwiające, jak zabawna wydaje się choroba morska tym, którzy na nią nie cierpią. Umieścił pokrywę na miejscu i zostawił mnie sam na sam z chorobą.
Ściemniło się. Co rusz zapadałem w drzemki, a sny były zdecydowanie przyjemniejsze od rzeczywistości. W czasie jednej z tych krótkich drzemek ktoś zupełnie zamknął pokrywę. Mało mnie to obchodziło. Gdyby łódź zaczęła tonąć, uznałbym to za uśmiech losu.
Kiedy po raz kolejny silnik przestał pracować, byłem tak udręczony, że nawet nie odczułem zbytniej ulgi. Przedtem myślałem, że sztorm kołyszący łodzią był tylko wytworem mojej wyobraźni, ale kiedy silnik umilkł, od razu stoczyłem się z koi.
Wygramoliłem się niezręcznie na nogi i trzymając się jedną ręką górnej koi, namacałem drzwi i znajdujące się koło nich gniazdko. Włączyłem przycisk. Nie było światła. Nie było cholernego światła. Przeklęte, śmierdzące sukinsyny, żałują mi światła.
Potykając się w ciemnościach, w końcu udało mi się dotrzeć do koi. Namierzyłem koc. Owinąłem go wokół siebie i położyłem się, czując się bardzo niepewnie. Jęcząc i stękając, wyczułem palcami siatkę i podwiesiłem ją za dwa haki – niechlujnie, ale skutecznie.
Z hałasów, które zaczęły dobiegać z zewnętrznego świata, wywnioskowałem, że ktoś stawia żagle. Wydawało się to logiczne na żaglówce. Słyszałem skrzypienie, trzepot i niewyraźne pokrzykiwania, ale byłem na to wszystko zupełnie zobojętniały. Wydawało mi się jednak dziwne, żeby ktoś wylewał z wiader wodę na pokład o tej porze, dopóki nie dotarło do mnie, że głośne, nieregularne odgłosy chlupotu były wywołane falami przelewającymi się przez dziób. Pokrywa była więc szczelnie zamknięta nie bez kozery. Nigdy przedtem nie pragnąłem niczego bardziej, niż stanąć na ciepłym, suchym i stałym lądzie.
Zupełnie straciłem rachubę czasu. Życie stało się pasmem cierpień, które wydawały się nie mieć końca. Z niemałą przyjemnością napiłbym się wody, ale po pierwsze nie mogłem zebrać w sobie dosyć energii, żeby jej poszukać, a po drugie obawiałem się, że ją rozleję w ciemnościach, ale przede wszystkim nie fatygowałem się dlatego, że za każdym razem, kiedy podnosiłem głowę, kończyłem nad muszlą, bo zawroty głowy prowokowały ostre ataki nudności. Woda natychmiast zostałaby wydalona z organizmu.