Przyszedł i odsunął pokrywę: niezbyt szeroko, ale wystarczająco dużo, żeby wpuścić trochę szarego światła i świeżego powietrza. Wyglądało na to, że nie chciał, bym umarł przez uduszenie.
Na zewnątrz lało, a może była to rozpryskująca się morska woda. Zobaczyłem jego błyszczący, jaskrawożółty sztormiak, kiedy przez wąską szparę do pomieszczenia wpadały ciężkie krople wody.
Dobiegł mnie jego głos. Krzyknął:
– Chcesz jeść?
Leżałem apatycznie, nie odpowiadając.
– Pomachaj ręką, jeśli wszystko w porządku – krzyknął jeszcze raz. Doszedłem do wniosku, że „w porządku” jest pojęciem relatywnym, ale słabo pomachałem ręką.
Powiedział coś, co brzmiało jak „Sztorm” i zasunął pokrywę.
Cholera, pomyślałem z goryczą. Dokąd my płyniemy, skoro trafiamy na sztormy? Na Atlantyk? I po co?
Przypomniał mi się kawałek jakiejś piosenki o chorobie morskiej: „raz boisz się, że umierasz, a po chwili boisz się, że nie”. Przez trwający godzinami sztorm jęczałem i stękałem w poduszkę, a moje fatalne samopoczucie zawdzięczałem wyłącznie ciągłemu kołysaniu.
Ocknąłem się z wypełnionego słońcem snu – kolejne przebudzenie w kompletnych ciemnościach.
Coś innego, pomyślałem niejasno. Ta sama szalona pogoda na zewnątrz, dziób przedzierający się przez morze, ciężkie fale przewalające się po pokładzie. To samo skrzypienie i trzepot naciągniętych lin. Ale w środku, we mnie, coś zupełnie innego.
Z ulgą wziąłem głęboki oddech. Choroba zanikała, oddalała się powoli jak odpływ i czułem, że zaczynam się aklimatyzować w obcym środowisku. Leżałem przez chwilę, rozkoszując się lepszym samopoczuciem, czując, że jest normalnie i czerpiąc z tego powodu nie lada satysfakcję. Ale potem natarczywie zaczęły się pojawiać nowe problemy. Pragnienie, głód, wyczerpanie i ostry ból głowy, który złożyłem na karb odwodnienia organizmu i braku świeżego powietrza. Gorzki posmak. Swędzący zarost na brodzie. To nieświeże uczucie, jakby się przez miesiąc chodziło w tym samym ubraniu.
Ale od nieprzyjemnych sensacji fizycznych znacznie gorsze było obciążenie psychiczne.
Otępienie miało swoje dobre strony. Jasność umysłu nie przynosiła najmniejszej ulgi. Im jaśniej mogłem myśleć, tym mniej podobały mi się roztaczające się przede mną perspektywy.
Za każdym porwaniem musi kryć się jakiś motyw, ale ten najbardziej narzucający się nie wydawał się prawdopodobny w moim przypadku. Okup… nie mogło o to chodzić. Nie było nikogo, kto mógłby zapłacić milion funtów za uwolnienie mnie – nie miałem już rodziców, bogatych czy biednych. Zakładnik… ale zakładników przeważnie wybiera się na chybił trafił, a nie starannie, z miejsca pełnego ludzi. Pod względem politycznym byłem bezwartościowy i nie posiadałem żadnej szczególnie cennej wiedzy: nie można mnie było wymienić na nic wartościowego, nie znałem żadnych tajemnic, nie miałem dostępu do dokumentów rządowych, planów obrony kraju ani odkryć naukowych. Moja śmierć mogłaby wywołać u niektórych ludzi co najwyżej krótkie ukłucie bólu, może oprócz Trevora, który byłby niezadowolony, bo musiałby znaleźć kogoś na moje miejsce.
Rozważałem myśl o śmierci na tyle zdystansowany, na ile mnie było stać, ale w końcu ją odrzuciłem. Gdybym miał zostać zamordowany, już dawno byłoby po wszystkim. Kajutę przystosowano dla żywego więźnia, a nie przyszłych zwłok. Po wypłynięciu na pełne morze wyrzucenie mnie za burtę definitywnie rozwiązałoby kwestię. Więc, jak wszystko pójdzie dobrze, będę żył.
Pomimo że wydawało mi się to wysoce nieprawdopodobne, udało mi się wymyślić tylko jeden sensowny powód, dla którego mnie porwano – żeby się zemścić.
Chociaż większość ludzkości uważa księgowych za śmiertelnie nudne stworzenia przekopujące się przez słupki mało interesujących cyfr, nieuczciwi ludzie traktują ich jako śmiertelnych wrogów.
Miałem swój udział w ujawnianiu oszustw. Pozbawiłem pracy kilkunastu ludzi, na innych napuściłem urząd skarbowy, wysłałem pięciu malwersantów za kratki i widziałem te iście zabójcze spojrzenia w ich oczach.
Jeśli to na przykład Connaught Powys zorganizował tę wycieczkę, to moje kłopoty dopiero miały się zacząć. Cztery lata temu, kiedy widziałem go po raz ostatni, w sądzie, tuż po odczytaniu wyroku skazującego, przysiągł, że wyrówna ze mną rachunki. Mniej więcej teraz powinien wyjść z Leyhill. Jeśli wyrównanie rachunków znaczyło dla niego zamknięcie mnie na cztery lata w forpiku… cóż, to raczej niemożliwe. Niemożliwe… Przełknąłem ślinę, przekonując siebie, że było to niemożliwe z czysto praktycznego punktu widzenia.
Zaschło mi w gardle. Z pragnienia, powiedziałem sobie stanowczo, a nie ze strachu. Strach na nic mi się nie zda.
Spuściłem nogi z koi i stanąłem na wąskim kawałku podłogi, trzymając się kurczowo górnej koi. Czarny świat wokół mnie zawirował, ale zawroty głowy minęły już zupełnie. Płyn w półkolistych kanałach moich uszu w końcu przyzwyczaił się do chaotycznego chlupotu. Szkoda, że tyle to trwało.
Namierzyłem uchwyt schowka w ścianie, otworzyłem go i zacząłem palcami wyczuwać, co jest w środku. Papierowe kubki, tak jak powiedział. Butelka wody też. Duża plastikowa butelka z nakrętką. W panujących ciemnościach nie było szans na skorzystanie z kubków. Usadowiłem się na jedynym siedzeniu, którym była opuszczona klapa sedesu, i napiłem się prosto z butelki. Pomimo to z powodu gwałtownego kołysania sporo wody ściekało mi po szyi.
Uważnie zakręciłem nakrętkę i, wziąwszy ze sobą butelkę, namacałem rękoma drogę do koi.
Ponownie podwiesiłem siatkę.
Położyłem się na plecach z głową wspartą na poduszce. Trzymałem wodę na piersiach i nuciłem „Oh Susanna”, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że żyję.
Minęło dużo czasu, kiedy to wypiłem sporo wody i zanuciłem chyba wszystkie znane mi melodie.
Potem wstałem, pięściami i butelką zacząłem walić w drzwi kajuty, po czym wrzeszczeć z całych sił, że już nie śpię, że jestem głodny i że mam już serdecznie dosyć całej tej cholernej ciuciubabki. Zużyłem sporo energii, nie osiągając absolutnie żadnych rezultatów.
.Kiedy wróciłem na koję, zamiast nuceniem, zająłem się przeklinaniem. Ulżyło mi.
Żywioły szalały, niemiłosiernie rzucając łodzią. Spekulowałem bezowocnie, gdzie też możemy się znajdować, jak duża jest łódź, jak liczna jest załoga i czy jest fachowa. Myślałem o gorących kiełbaskach, świeżym chlebie i winie i przez całkiem przyjemną godzinę rozmyślałem o wygranym Gold Cup.
Kiedy już poważnie zacząłem się zastanawiać, czy wszystkich ze statku oprócz mnie zmyło z pokładu, usłyszałem charakterystyczne dla otwierania luku odgłosy.
Zobaczyłem mężczyznę, który miał na sobie ten sam sztormiak. Zacząłem zachłannie wdychać świeże, zimne powietrze, zastanawiając się jednocześnie, jaka stęchlizna dociera do jego nosa.
Odwiesiłem siatkę i wstałem, przytrzymując się i kołysząc. Na zewnątrz wiatr zawodził jak szpaki.
– Chcesz jeść? – krzyknął.
– Tak – wrzasnąłem. – I więcej wody.
Wyciągnąłem ku niemu prawie pustą butelkę, a on się po nią schylił.
– Dobrze.
Zamknął pokrywę i oddalił się, ale zdążyłem jeszcze z przerażeniem zauważyć, co się dzieje na dworzu. Łódź przechyliła się jak zwykle na jedną stronę, na lewo i nim zdążyła odchylić się z powrotem w prawo, zobaczyłem morze. Było ogromne i wzburzone, wysokie, lśniące fale przesłaniały sine niebo. Kolejne ciężkie uderzenie wody o pokrywę sprawiło, że pomyślałem o swojej suchej kabinie z większą sympatią.
Wrócił, nieznacznie uchylił pokrywę i na sznurze spuścił reklamówkę. Potem krzyknął: