Выбрать главу

– Kiedy przyniosę ci jedzenie następnym razem, oddasz mi tę reklamówkę. Zrozumiałeś?

– Tak – odkrzyknąłem, rozwiązując węzeł na sznurze. – Która jest godzina?

– Piąta. Po południu.

– A jaki dzień?

– Niedziela.

Podciągnął sznur i zaczął zamykać pokrywę.

– Zostaw mi trochę światła – wrzasnąłem.

Wykrzyknął coś, co brzmiało jak „Baterie” i znowu zostawił mnie w ciemnościach. Tak, cóż… można idealnie obywać się bez wzroku.

Wśliznąłem się na koję, przymocowałem siatkę i zacząłem sprawdzać, co jest w reklamówce.

Pełna butelka wody; jabłko; opakowanie zawierające dwa grube sandwicze, letnie. Okazało się, że to hamburgery, tylko w chlebie, a nie w bułce i w dodatku bardzo smaczne.

Zjadłem wszystko.

Niedziela, piąta po południu. Minęły całe trzy przeklęte dni, od kiedy wszedłem do białej furgonetki.

Zastanawiałem się, czy komuś brakowało mnie na tyle, żeby zawiadomić policję. Zniknąłem nagle z sali do ważenia, ale pewnie nikt nie uznał tego za podejrzane.

Pracownik szatni mógł być zdziwiony, że nie odebrałem od niego swojego portfela, kluczyków i zegarka, które jak zwykle powierzyłem jego opiece na czas wyścigu, i jeszcze tym, że przecież mu nie zapłaciłem, ale z pewnością złożył moje rozkojarzenie na karb podniecenia wygraną.

Podejrzewałem, że mój samochód ciągle jeszcze stoi na parkingu dla dżokejów, ale jeszcze nikt się nim nie zaczął interesować.

Mieszkałem sam w domku trzy mile za Newbury – moja sąsiadka musiała pomyśleć, że po prostu wyjechałem na weekend. Dwoje pracowników naszego biura musiało z satysfakcją, a być może i nawet zjadliwością komentować moją nieobecność w pracy w piątek. Klienci, z którymi miałem umówione w piątek spotkania, musieli być zirytowani, ale na tym koniec.

Trevor był na wakacjach, więc doszedłem do wniosku, że nikt mnie nie będzie szukał.

W poniedziałek rano, pan bankrut Wells może zrobić trochę zamieszania. Ale nawet jeśli ludzie zorientują się, że zniknąłem, jak niby miałoby im się udać mnie znaleźć? Musiałem stawić czoła logicznemu wnioskowi, że im się to nie uda. Szanse na ratunek były znikome. Jeśli nie zdołam uciec, będę uwięziony w forpiku do czasu, kiedy ktoś zechce mnie z niego wypuścić.

Noc z niedzieli na poniedziałek była nocą długą, zimną, ponurą i przygnębiającą.

4

W poniedziałek 21 marca pokrywa uniosła się dwukrotnie, wpuszczając świeże powietrze, kropelki wody i umożliwiając mi krótkie spojrzenie na ciągłe zasnute chmurami niebo. Za każdym razem żądałem wyjaśnień, ale nie dowiedziałem się niczego. Facet w sztormiaku po prostu dawał mi do zrozumienia, że załoga ma dosyć zmartwień z żeglowaniem w takich warunkach i nie ma czasu na udzielanie odpowiedzi na kretyńskie pytania.

Byłem przyzwyczajony do przebywania samemu. Mieszkałem sam i w znacznej mierze pracowałem sam – byłem samotnikiem z natury, ale rzadko czułem się samotny. Będąc jedynakiem, od zawsze nawykłym do przebywania z samym sobą, często źle znosiłem liczne towarzystwo i starałem się jak najszybciej uciec od ludzi. Pomimo to, kiedy godziny wlokły się niemiłosiernie, byłem coraz bardziej znużony samotnym przebywaniem w forpiku.

Pieskie życie, pomyślałem. Leżenie w czarnej kapsule, którą nieustannie kołysze. Ile czasu potrzeba na to, żeby zbzikowal człowiek pozostawiony samotnie, w niepewności, w ciemnościach wypełnionych stukotaniem i trzaskami.

Cholernie dużo czasu, odpowiedziałem sobie buntowniczo. Jeśli celem mojego uwięzienia było przemienienie mnie w rozdygotaną płaksę, to nic z tego. Buńczuczne myśli, buńczuczne słowa… Bardziej realistycznie oceniłem, że to jeszcze zależy od rozwoju wypadków. Mogłem wytrzymać w takich warunkach jeszcze tydzień bez zbytnich sensacji, dwa tygodnie już z trudnością. A potem… terytorium nieznane.

Dokąd mogliśmy płynąć? Przez Atlantyk? A może, jeśli naprawdę chodziło o to, żeby mnie złamać, pływaliśmy w kółko po Morzu Irlandzkim. Mogli dojść do wniosku, że każda odpowiednio wzburzona woda wypełni swoje zadanie.

Ale kim byli ci „oni”?

Na pewno nie od nich był ten w sztormiaku. Traktował mnie jak kulę u nogi, a nie jak kogoś, na kim chciałby się wyżywać. Prawdopodobnie miał instrukcje dotyczące tego, jak ze mną postępować, i się nimi kierował. Jak fatalnie by było, gdyby miał trzymać mnie pod pokładem tak długo, aż oszaleję, i dopiero wtedy odstawić do Anglii.

Cholera, pomyślałem. Jasna cholera. Zajęłoby mu to bardzo dużo czasu. Pieprzyć go. Pieprzyć go i tyle.

Przeklinanie przynosiło wielką i zdrową ulgę.

Długo po tym, jak drugi raz w ten poniedziałek miałem okazję rzucić okiem na zewnętrzny świat, wydało mi się, że szaleńcze kołysanie łodzi zaczynało się powoli uspokajać. Wstawanie z koi nie kończyło się już rzucaniem mojego ciała na wszystkie strony. Nadal trzeba było się trzymać, ale nie było to już kurczowe trzymanie się życia. Dziób łagodniej przecinał fale. Dzikie uderzenia wody w pokrywę stały się lżejsze i rzadsze. Z pokładu dobiegały rozliczne krzyki i odgłosy przeciągania lin, więc doszedłem do wniosku, że ponownie stawiają żagle.

Zorientowałem się też, że po raz pierwszy od mojego ocknięcia się nie było mi zimno.

Cały czas miałem na sobie ubrania, które założyłem w odległym, normalnym świecie: ciemnoszary garnitur, pod nim pulower-kamizelkę, jasnoniebieską koszulę, majtki i skarpety. Gdzieś w ciemnościach na podłodze leżał mój ulubiony, włoski, jedwabny krawat – założony, aby uczcić Gold Cup. Buty zupełnie zniknęły. Nagle, pomimo koca, nie mogłem już dłużej znosić takiego stanu rzeczy.

Zdjąłem marynarkę i zwinąłem ją w ciasną kulkę. Nie mogła już służyć jako część schludnego garnituru dżentelmena, ale jako poduszka okazywała się towarem znacząco umilającym życie. Zadziwiające, jak spartańskie warunki pozwalały cieszyć się z najdrobniejszych udogodnień.

Straciłem rachubę czasu. Dziwnie się czułem, budząc się i zasypiając bez żadnych punktów odniesienia. Przeważnie nie potrafiłem ustalić, czy spałem kilka minut, czy godzin. Sny podczas lekkich drzemek trwały niekiedy zaledwie sekundy. Niektóre były dłuższe i głębsze i wiedziałem, że wtedy spałem głęboko. Żaden nie miał nic wspólnego z moim kłopotliwym położeniem i w żadnym nie pojawiły się pożyteczne podświadome informacje mogące je wyjaśnić. Wyglądało na to, że nawet w głębi duszy nie wiedziałem, czemu znalazłem się w tej sytuacji.

We wtorek rano – to musiał być wtorek rano – przyszedł bez sztormiaka. Powietrze wpadające przez otwartą pokrywę zawsze było świeże i rześkie, ale tym razem suche i ciepławe. Niebo było błękitne. Widziałem kawałek białego żagla i słyszałem syk przecinającego wodę kadłuba.

– Jedzenie – oznajmił, spuszczając jedną z już mi znanych reklamówek.

– Powiedz mi, dlaczego tu jestem – odezwałem się, rozwiązując supeł.

Nie odpowiedział. Zdjąłem reklamówkę, przywiązałem pustą i chwyciłem za sznur.

– Kim jesteś? Co to za łódź? Dlaczego tu jestem? – spytałem. Jedyną odpowiedzią był wyraz lekkiego poirytowania na jego twarzy.

– Nie jestem tu po to, żeby odpowiadać na twoje pytania.

– No to po co tutaj jesteś? – nie dawałem za wygraną.

– Nie twoja spawa. Puść sznur. Nie puściłem.

– Proszę, powiedz mi, dlaczego tu jestem… Patrzył w dół, nieporuszony.

– Jak będziesz zadawał więcej pytań i nie puścisz liny, to nie dostaniesz kolacji.

Zszokowała mnie prostota groźby i prostota człowieka, który ją rzucił. Puściłem sznur, ale spróbowałem jeszcze raz.