– To w takim razie, proszę, powiedz mi chociaż, ile mnie tu będziecie trzymać.
Wciągając reklamówkę, spojrzał na mnie groźnie.
– Nie dostaniesz kolacji – powiedział, znikając z pola widzenia i zaczął zamykać pokrywę.
– Zostaw uchyloną pokrywę – krzyknąłem.
Z tego też nici. Ponownie znalazłem się w ciemnościach. Stałem, kołysząc się razem z łodzią, trzymając się górnej koi i próbowałem zdusić w sobie gwałtowny atak wściekłości. Jak śmieli porwać mnie i trzymać w tej ciasnej norze, i traktować mnie jak niegrzeczne dziecko. Jak śmieli nie podać mi powodów i nie mówić nic na temat przyszłości. Jak śmieli doprowadzić mnie do takiego stanu – byłem brudny, nieogolony i nieuczesany. Byłem rozwścieczony do tego stopnia, że dosłownie się trząsłem, ale wiedziałem, że atak gniewu był w znaczej mierze wywołany urażoną dumą.
Pomyślałem, że mogę dostać ataku szału i zdewastować kabinę albo ponownie się uspokoić i zjeść to, co jest w reklamówce – to, że zdawałem sobie sprawę z obu tych możliwości przesądziło, że wybrałem tę drugą. Gorzka, pełna frustracji wściekłość niezupełnie mnie opuściła, ale westchnąłem i trzymałem już nerwy na wodzy.
Siła targających mną emocji i ich gwałtowny, niespodziewany wybuch stanowiły dla mnie poważne ostrzeżenie. Pomyślałem, że powinienem być ostrożny. Do destrukcji prowadziło wiele dróg, a wściekłość wydawała się być jedną z nich.
Zastanawiałem się, czy gdyby potraktować jakiegoś psychiatrę tak jak mnie, to czy znałby jakieś mechanizmy obronne, o których nie wiedziałem? Czyjego wiedza na temat tego, co się może stać z psychiką człowieka w takiej sytuacji, pomogłaby mu stawić czoła sytuacji? Chyba powinienem był studiować psychologię, a nie księgowość. Okazuje się bardziej przydatna w razie porwania. Naprawdę.
W reklamówce były dwa obrane ze skorupki jajka na twardo, jabłko i trzy małe, trójkątne kawałki sera zapakowane w folię. Odłożyłem jedno jajko i dwa kawałki sera na później, na wypadek, gdyby tamten poważnie traktował swoje groźby dotyczące kolacji.
Potraktował je poważnie. Minęło wiele godzin. Zjadłem drugie jajko i resztę sera. Wypiłem trochę wody. Słabo, jak na jedyną rozrywkę w ciągu całego dnia.
Kiedy ponownie otworzono pokrywę, na dworzu było ciemno, ale była to ciemna, świetlista szarość, a nie zupełnie nieprzenikniona czerń panująca w mojej kabinie. Nie pojawiła się żadna reklamówka zjedzeniem, więc wywnioskowałem, że chwilę wytchnienia zawdzięczam tylko trosce o to, żebym się nie udusił.
Otworzył pokrywę i zniknął, nim zebrałem się w sobie, żeby zaryzykować kolejne pytania.
Odszedł gdzieś.
Pokrywa była szeroko otwarta. Z pokładu dobiegały polecenia i odgłosy pracy przy żaglach i linach.
– Puść.
– Pozwalasz temu przeklętemu klamotowi wpaść do morza…
– Złap ten cholerny żagiel… No, ruszaj się…
– Musisz przesunąć tę linę wzdłuż poręczy. Przeważnie był to jego głos, wydający innym polecenia. Postawiłem nogę na brzegu skrzyni na żagle sięgającej mi do ud, tak jak on to zrobił, oparłem ręce na krawędziach luku i podciągnąłem się. Moja głowa znalazła się w wolnym świecie, co on zauważył dopiero po jakichś dwóch sekundach.
– Wracaj – powiedział szorstko, podkreślając rozkaz deptaniem mi po palcach. – Zejdź na dół i się stamtąd nie ruszaj. – Kopnął mnie w drugą rękę. – Chcesz dostać w łeb? – W rękach miał ciężką, chromową korbę, którą się zamachnął w jednoznacznym geście. – Nie ma żadnego lądu w polu widzenia – dodał, wymierzając kolejnego kopniaka. – Więc się schowaj.
Zeskoczyłem na podłogę, a on zamknął pokrywę. Zacząłem masować swoje obolałe palce, ciesząc się w duchu, że na statku nikt nie nosi butów podbitych ćwiekami.
Możliwość nieskrępowanej obserwacji łodzi przez całe dwie sekundy była jednak warta zachodu. Usiadłem na klapie sedesu, oparłem nogi na brzegu dolnej koi i zacząłem myśleć o obrazach ciągle utrzymujących się na moich siatkówkach. Udało mi się sporo zobaczyć, pomimo że była noc, bo moje oczy były przywykłe do głębszych ciemności.
Po pierwsze, widziałem trzech ludzi.
Wyglądało na to, że ten, którego znałem, zajmował się nie tylko mną, ale był dowodzącym na całej łodzi. Dwóch innych, obydwaj byli młodzi, wciągało szeroki żagiel, którego połowa zwisała przez burtę. Trzymali mocno wyciągnięte ręce i starali się nie dopuścić do tego, żeby się nadymał, kiedy już znalazł się na pokładzie.
Mógł być czwarty przy sterze – nie byłem w stanie tego zobaczyć. Jakieś dziesięć stóp w linii prostej za pokrywą majestatycznie wznosił się ku niebu pojedynczy maszt. Razem ze znajdującymi się u jego nasady kołkami, blokami i linami stanowił skuteczną przeszkodę uniemożliwiającą obejrzenie rufy. Niżej mógł tam być sternik i trzech albo czterech ludzi. Albo na łodzi był automatyczny pilot i ludzie, których widziałem na pokładzie, stanowili całą załogę. Wydawało się jednak, że łódź była zbyt duża, żeby do żeglowania nią wystarczyły trzy osoby.
Opierając się na bardzo nieprecyzyjnej ocenie i sądząc po odległych błyskach chromowych korb, oszacowałem, że łódź jest mniej więcej tak długa, jak boisko do krykieta. Powiedzmy sześćdziesiąt pięć stóp. Albo inaczej: dziewiętnaście metrów i osiemdziesiąt jeden centymetrów. Coś koło tego.
Czyli niezupełnie chyży bąk, jakim można by pływać po Tamizie w niedzielne popołudnie. Raczej szybki jacht oceaniczny.
Miałem kiedyś klienta, który kupił sobie taki używany jacht. Zapłacił dwadzieścia pięć tysięcy funtów za trzydziestostopową łajbę i za każdym razem, kiedy sobie o niej przypominał, to aż promieniał. Po latach przypomniały mi się jego słowa: „Ludzie, którzy traktują wyścigi poważnie, muszą co roku kupować nową łódź. Cały czas pojawiają się jakieś nowinki. Jak nie kupią sobie lepszej lodzi, nie mają szans wygrać, a w całej tej zabawie właśnie chodzi o szansę na zwycięstwo. A mnie chodzi tylko o to, żeby w letnie weekendy móc sobie wygodnie popływać wokół Brytanii. A że są to dobrze zbudowane łodzie, to kupiłem używaną od jednego z zapaleńców i jestem zadowolony, bo sprawdza się równie dobrze, jak nowa”. Raz zaprosił mnie na niedzielny lunch na pokład. Z przyjemnością patrzyłem na jego zadowolenie i dumę, ale bardzo mi ulżyło, kiedy nagle zerwał się gwałtowny sztorm, który uniemożliwił nam wypłynięcie z jego jachtklubu w obiecany popołudniowy rejs.
Pomyślałem, iż jest wysoce prawdopodobne, że teraz mam przyjemność płynięcia na takiej właśnie łodzi wzgardzonej przez jednego z zapaleńców. Najważniejszym pytaniem było: na czyj koszt?
Poprawa pogody miała jednak też swoje złe strony, bo znowu zaczął pracować silnik. Hałas wydawał się jeszcze bardziej drażnić moje nerwy, niż na początku. Leżałem na koi i starałem się zakryć uszy poduszką i palcami, ale ryczące drgania bez większych przeszkód pokonywały takie prowizoryczne przeszkody. Pomyślałem, że albo mogę przyzwyczaić się do hałasu i go ignorować, albo zacząć świrować i wrzeszczeć jak obłąkany.
Przyzwyczaiłem się.
Środa. Czy była środa? Dwukrotnie dostałem jedzenie i powiew świeżego powietrza. Nie odezwałem się do niego, on do mnie też nie. Nieustający ryk silnika utrudniał mówienie. Środa była czarną pustynią.
Czwartek. Spędziłem na łodzi już tydzień. Kiedy otworzył pokrywę, krzyknąłem:
– Dzisiaj jest czwartek?
Wyglądał na zaskoczonego. Zawahał się, a potem odkrzyknął:
– Tak. – Spojrzał na zegarek. – Za kwadrans jedenasta.
Miał na sobie niebieską, bawełnianą koszulkę i wydawało się, że na zewnątrz jest ładna pogoda. Oczy bolały mnie od nadmiaru światła.