— Znajdźcie go — rzekł Apollinaris.
— Moglibyśmy go szukać pięćset lat bezskutecznie — odparł Charakos.
— Znajdźcie go — powtórzył Apollinaris.
Mijały dni, a Timoleon wciąż wymykał się swoim prześladowcom.
Inni plebejscy rewolucjoniści nie byli tak przebiegli… albo też nie sprzyjało im szczęście. Aresztowanych agitatorów zwożono wozami. Liczba egzekucji, która nieco zmalała w czasie oficjalnej żałoby po ogłoszeniu śmierci Demetriusza i po ceremoniach towarzyszących intronizacji cesarza Laureolusa, znów wzrosła. Wnet ścinano tylu winowajców, co pod koniec działalności Torkwatusa. A potem codzienne żniwo jeszcze się powiększyło.
Apollinaris nie potrafił oszukiwać samego siebie. Usunął Torkwatusa w interesie pokoju i proszę: podążał tą samą krwawą ścieżką, co jego nieżyjący kolega. Nie widział innego wyjścia. Sprawy wyższej wagi. Wspólnota się chwiała. Sto lat rządów głupich cesarzy osłabiło fundamenty, które teraz należało umocnić. A skoro krew musiała się koniecznie zmieszać z zaprawą, to trudno, niech i tak będzie. To był jego obowiązek, mimo że często bolesny. Zawsze stawiał znak równości między obowiązkiem a zwykłą, prostą służbą — służbą imperium, cesarzowi, obywatelom Rzymu, własnemu kodeksowi zasad przykładnego Rzymianina. W tych dramatycznych dniach odkrył jednak, że w grę wchodzi coś więcej: ciężkie brzemię trudności, sporów, cierpienia i wyrzeczeń.
Mimo to ani myślał się uchylać.
Cesarz Laureolus tymczasem rzadko pokazywał się publicznie. Apollinaris przekonywał, że w tych niepewnych czasach lepiej dla niego, jeżeli będzie postrzegany jako osamotniony dostojnik, przetrzymywany w pałacu, nie skalany rzezią. Kiedy więc powróci ład i porządek, nikt mu nie zarzuci, że splamił sobie ręce krwią ludu. Laureolus wziął sobie do serca tę radę. Najczęściej przebywał sam na sam ze swoimi myślami, uczestniczył w posiedzeniach senatu, stronił od publicznych ceremonii, nie wydawał oświadczeń. Kilka razy w tygodniu odwiedzany w pałacu przez Apollinarisa, tylko dzięki temu zachowywał więź z machiną rządową.
I miał świadomość potworności, rozgrywających się na placu straceń.
— Martwię się tym rozlewem krwi, Apollinarisie — powiedział siódmego tygodnia swoich rządów. Nieznośny upał lata ustąpił chłodom niespotykanie dżdżystej i zimnej jesieni. — Wstąpiłem na tron w niemiłych okolicznościach. Przejdę do historii jako potwór bez serca, a jak potwór może sobie zaskarbić miłość ludu? Nie mogę skutecznie rządzić, jeśli lud mnie będzie nienawidził.
— Z czasem zrozumieją, Cezarze, że dzisiejsze wydarzenia wynikają z troski o dobro społeczeństwa. Podziękują ci, żeś ocalił imperium przed zapaścią i ruiną.
— A nie można wskrzesić dawnego zwyczaju skazywania wrogów na wygnanie? Nie można czasem okazać łagodności?
— Łagodność zostanie poczytana za słabość. A wygnańcy wracają groźniejsi niż przedtem. Zadając śmierć wrogom, zapewniamy pokój przyszłym pokoleniom.
Cesarz nie dał się przekonać. Przypomniał Apollinarisowi, że ostrze topora obróciło się przeciwko szarym ludziom, których życie nie rozpieszcza nawet w pomyślnych czasach. Niepisana umowa cesarza z ludem, zdaniem Laureolusa, brzmiała: pokój i stabilizacja w zamian za bezwzględne posłuszeństwo cesarskim rozkazom. Gdy jednak cesarz za mocno przykróci im cugli, zaczną fantazjować i myśleć o szczęściu w jakimś złudnym życiu poza śmiercią. Na Wschodzie, w Syrii, Ajgyptos i Arabii, zawsze zjawiali się religijni fanatycy, którzy starali się wbić ludziom do głowy swoją naiwną naukę, i zawsze trzeba było siłą tłumić zarzewia buntu. Religia, która obiecuje zbawienie w przyszłym świecie, nieuchronnie osłabia wierność poddanych w tym świecie. O ich wierność należy zabiegać bez ustanku na drodze łaskawości. Stąd konieczność roztropnego rozluźnienia co pewien czas rządowych restrykcji. Obecne prześladowania przywódców ludu, jak się wyraził Laureolus, urągały zdrowemu rozsądkowi.
— Na przykład ten Timoleon — mówił cesarz. — Musisz za wszelką cenę wykurzyć go z nory? Nie potrafisz go znaleźć, a on staje się coraz większym bohaterem ludu.
— Timoleon zagraża imperium jak nikt inny w dziejach, Cezarze. To włócznia wymierzona w tron.
— Czasami niepotrzebnie dramatyzujesz, Apollinarisie. Radzę ci, zostaw go w spokoju. Pokaż światu, że jesteśmy w stanie tolerować nawet Timoleona.
— Chyba nie rozumiesz, jak niebezpieczny…
— Niebezpieczny? Toż to zwykły obszarpany krzykacz. Nie chcę z niego robić męczennika. Owszem, można go schwytać i ukrzyżować, lecz po co dawać ludziom bohatera? Odwrócą świat do góry nogami w jego imieniu. Niech sobie żyje.
Apollinaris przeczuwał jednak zagrożenie, więc nie ustawały poszukiwania. Ostatecznie Timoleon, wydany przez chciwego kamrata, został pojmany w jednej z najgłębszych, najbardziej niedostępnych jaskiń podziemnego świata. A z nim kilkunastu najbliższych współpracowników i setki zwolenników.
Apollinaris, jako przewodniczący rady porządku publicznego, nie mówiąc nic cesarzowi, natychmiast rozkazał przeprowadzić proces. Wyobrażał sobie, że nastąpi jedna zbiorowa, ostateczna egzekucja, a potem czas rozlewu krwi dobiegnie końca. Po śmierci Timoleona i jego popleczników Laureolus będzie mógł wreszcie wyjść z cienia i na znak pokoju wręczyć ludowi gałązkę oliwną. Po epoce przemocy nadchodził czas pojednania i naprawy zniszczeń.
Po raz pierwszy odkąd wrócił z prowincji, Apollinaris miał wrażenie, że jego misja jest bliska ukończenia, że bezpiecznie przeprowadził imperium przez wszystkie zawieruchy i nareszcie może zrzec się publicznej odpowiedzialności.
Wtem jednak Tyberiusz Charakos przyniósł zdumiewające wieści, jakoby cesarz Laureolus w geście królewskiej łaskawości ogłosił amnestię dla więźniów politycznych. W ciągu dwóch, trzech dni Timoleon i jego przyjaciele mieli zostać wypuszczeni z lochów.
— Postradał rozum — skonstatował Apollinaris. — Nawet Demetriusz nie zrobiłby takiej głupoty. — Sięgnął po pióro i papier. — Masz, pójdziesz do więzienia z nakazem egzekucji, zanim kogokolwiek puszczą na wolność…
— Panie… — wtrącił nieśmiało Charakos.
— Tak? — Apollinaris nie podnosił wzroku.
— Panie, cesarz cię wzywa. W ciągu godziny masz się stawić w pałacu.
— Dobrze. Akurat zdążę podpisać nakazy.
Zaledwie wszedł do prywatnego gabinetu cesarza, uświadomił sobie, że dziś po południu podpisał własny wyrok śmierci. Albowiem na biurku leżał plik dokumentów, które wręczył Charakosowi przed niespełna godziną. Zapewne przechwycił je sługus Laureolusa.
Z bladoniebieskich oczu cesarza bił chłód zimniejszy od tchnienia lodu.
— Czyżbyś nie wiedział, konsulu, że ogłosiłem amnestię dla tych ludzi?
— Miałbym skłamać? Nie, Cezarze, za późno, żebym coś wskórał tym sposobem. Wiedziałem. Uważałem, że to błąd, i postanowiłem go naprawić.
— Sprzeciwiłeś się rozkazom cesarza? To wymagało odwagi, konsulu!
— Rzeczywiście. Posłuchaj, Laureolusie…
— Cezarze.
— Cezarze. Timoleon z całego serca pragnie zniszczyć imperium, senat i wszystko, na czym opiera się rzymski ustrój. Trzeba go zgładzić.
— Już ci powiedziałem: każdy nierozważny cesarz posyła na śmierć swoich wrogów. Skinie ręką i po sprawie. Ale dopiero cesarz zdolny okazać litość jest tym, którego lud pokocha i okaże posłuszeństwo.