— Wasza prośba stanowi w zasadzie zdradę stanu, o czym zapewne wiecie — rzekł spokojnie Apollinaris. Siedział za biurkiem, gdy pozostali rozmawiali na stojąco. — Twierdząc, że mianowany zgodnie z prawem konsul może usunąć drugiego, zachęcacie mnie do przystąpienia do zmowy, której celem jest niewątpliwie obalenie prawomocnego systemu władzy w imperium. To zbrodnia karana śmiercią. W tej chwili mógłbym zamknąć was w lochu. Pod koniec tygodnia poczulibyście topór kata. Prawda, Rufusie, Papinionie, Frontinusie?
Niepodobna było stwierdzić, czy żartuje, czy grozi. Laktancjusz Rufus, wytrzymując zimny, badawczy wzrok konsula, odpowiedział:
— Za tydzień lub dwa poszedłbyś w nasze ślady, hrabio. Kto jak kto, ale ty z pewnością rozumiesz, jakim zagrożeniem dla wszystkich jest Torkwatus. Na pewno dla nas i dla ciebie, może nawet dla siebie samego.
— Owszem, jest zagrożeniem dla was. Ale czemu dla mnie? Popieram wszelkie działania Torkwatusa, czyż nie? Dlaczego mój szacowny kolega miałby się zwrócić przeciwko mnie?
— Bo jasno widać — mówił Rufus — że zapewne szybciej, niż się spodziewamy, usunięcie cesarza Demetriusza stanie się polityczną koniecznością. A cesarz nie ma syna. Dziedzicem tronu jest jego niepoczytalny i nieporadny brat Mariusz, który śmieje się ze wszystkiego w swoim pałacu na Capri. Nie ma zadatków na cesarza. Ty i Torkwatus jesteście jedynymi godnymi kandydatami do objęcia tronu. Ale nie może być dwóch cesarzy. Rozumiesz, do czego zmierzam?
— Oczywiście. Ale ja nie zamierzam zamordować cesarza. I wątpię, żeby Torkwatus się do tego przymierzał. Już dawno mógł to zrobić.
Rufus westchnął.
— Chyba że czeka na odpowiednią chwilę. Zresztą, nie owijajmy w bawełnę: może i nie czujesz się zagrożony, drogi Apollinarisie, ale my z pewnością tak. Nie żyje czterech senatorów. Inni z pewnością trafili już na czarną listę. Upojony władzą Torkwatus zabija ludzi co tchu, całymi pęczkami. Niektórzy jak najbardziej zasłużyli na swój los. Inni padli ofiarą osobistych porachunków. Oskarżać senatora Paktumejusza Polliona o wrogość wobec Cesarstwa, albo takiego Marka Florianusa…
— Zatem żeby ratować waszą skórę, mam sprzeniewierzyć się przysiędze i podnieść rękę na swojego kolegę? A jeśli odmówię?
— W razie niedyspozycji cesarza senat ma prawo pozbawić ciebie i Torkwatusa urzędu konsula.
— Tak uważasz? A nawet jeśli uda wam się ta sztuka, kto nas zastąpi? Ty, Rufusie? Młody Frontinus? Czy ludzie zobaczą w was przywódców? Z pewnością zdajecie sobie sprawę, że ja i Torkwatus jesteśmy jedynymi ludźmi w tym gnijącym imperium, którzy mają siłę uchronić je przed rozpadem. — Apollinaris pokręcił głową z uśmiechem. — Nie udawaj, Rufusie. Nie macie kandydatów na nasze miejsce.
— Nie przeczę — odparł Rufus bez wahania. — Rzeczywiście nie mamy. Ale jeśli odmówisz, nie pozostanie nam nic innego, jak spróbować własnymi siłami pokonać Torkwatusa. Jeżeli poniesiemy klęskę, wywrze taką zemstę, że powstanie ogólny zamęt i panika. Ty i tylko ty możesz ocalić przed nim Rzym. Musisz go usunąć i samodzielnie przejąć dowodzenie. Przerwać rządy terroru, nim ulice spłyną krwią senatorów.
— Czyżbyście chcieli, żebym został cesarzem?
Tym razem Rufus, zaskoczony, zawahał się przed odpowiedzią.
— A ty?
— Nigdy w życiu. Jeśli obejmę samodzielne dowodzenie, praktycznie będę miał uprawnienia cesarza. Dość prędko, jak słusznie przewidujesz, zostałbym cesarzem. Ale mnie nie ciągnie do tronu. Zadowolę się stanowiskiem konsula.
— A więc bądź konsulem. Usuń Torkwatusa i wybierz na jego miejsce kogoś, kto ci pasuje. Tylko go powstrzymaj, nim nas wszystkich pożre. Łącznie z tobą, ostrzegam.
Kiedy trzej senatorowie wyszli z gabinetu, Apollinaris przez chwilę siedział nieruchomo, odtwarzając w pamięci szczegóły rozmowy. Trudno było się nie zgodzić z tym, co mówił Rufus.
Rufus był pazerny i umiał manipulować ludźmi, czego właściwie należałoby się spodziewać po bogaczu, który z racji pełnionej funkcji od dawna krąży blisko szczytów władzy. Nie był jednak złym człowiekiem, jak wielu potężnych, a zwłaszcza już głupcem. Rozumiał bardzo dobrze — podobnie jak Apollinaris — że uruchomione przez Torkwatusa dzikie czystki w Cesarstwie nie skończą się szybko. Przy czym groźba wisiała nie tylko nad prominentnymi senatorami, takimi jak Laktancjusz Rufus. Skazania będą się mnożyć, aż na liście ofiar pojawi się nazwisko hrabiego Waleriana Apollinarisa.
Wszystko na to wskazywało. Apollinaris, chociaż od początku popierał działania zmierzające do ukrócenia ekscesów cesarza Demetriusza i wyplewienia chwastów na dworze, widział, jak każdego dnia Torkwatus działa z coraz większą gorliwością. Niepokój budził bezkompromisowy charakter jego metod: aresztowanie w środku nocy, potajemna rozprawa, za godzinę wyrok, nazajutrz egzekucja.
Odkąd Torkwatusowi udało się ustanowić karę śmierci za niszczenie moralnej tkanki imperium, lista potencjalnych ofiar czystek wydłużyła się prawie w nieskończoność. Odrażająca zgraja komilitonów Demetriusza, czasem prawdziwych łajdaków, a czasem tylko głupkowatych błaznów, pożegnała się z życiem. Tak samo jak dziesiątki najbardziej przekupnych urzędników administracji i czterech ich głównych mocodawców w senacie. Zgodnie z przypuszczeniami Rufusa, szykowały się kolejne oskarżenia. Obecnie Torkwatus koncentrował się na niepokojach w Suburze, gdzie zamiast zwyczajnego złodziejstwa i wandalizmu dochodziło do rozruchów i anarchistycznych wystąpień przeciwko rządowi. Niebawem Torkwatus zabierze się za plebejuszy. Jeśli dać mu wolną rękę, oczyści Rzym od góry po same niziny.
Apollinaris musiał przyznać, że planuje się wielkie oczyszczenie wspólnoty. Mimo wielu zastrzeżeń od pięciu tygodni ani razu nie spróbował przeszkodzić Torkwatusowi. Nie miał wszelako wątpliwości, że Torkwatus rządzi prawie jak dyktator, w dodatku dyktator morderca, i że będąc drugim konsulem, powinien nadal go wspierać… jeśli nie chce skończyć jako ofiara jego gorliwości. Albowiem przyjdzie chwila, może już bliska, kiedy trzeba będzie powiedzieć Torkwatusowi: „Sprawy zaszły za daleko. Najwyższa pora odstąpić od zabijania”. A jeśli się nie zgodzi, co wtedy?
Prawdopodobnie Walerian Apollinaris dołączy do reszty potępionych. I chociaż nigdy się przesadnie nie troszczył o swoje bezpieczeństwo, pojął teraz, że dla dobra imperium musi pozostać przy życiu. Był ostatnim bastionem na drodze postępującego chaosu.
Najlepiej będzie nie zwlekać, zdecydował. I udał się na spotkanie z Torkwatusem.
— W senacie wrze — zaczął. — Cztery egzekucje…
— To byli zdrajcy — przerwał ostro Torkwatus. W duchocie pomieszczenia pot spływał strużkami po jego nalanej twarzy, lecz z niezrozumiałych powodów miał na sobie ciężką zimową togę. — Pławili się w zbytkach przy Demetriuszu, pomnażali swoje olbrzymie fortuny.
— Niewątpliwie. Ale jeśli mamy doprowadzić do końca nasze dzieło, potrzebujemy poparcia ze strony senatu.
— Tak sądzisz? Senat jest kostiumem z minionych wieków, przeżytkiem z czasów dawnej Republiki. Podobnie jak konsulat, póki nie przywróciliśmy mu blasku. Cesarze skutecznie rządzili przynajmniej przez tysiąc lat, nie dzieląc się władzą z senatem i konsulami. Obędziemy się bez senatu. Kto z tobą rozmawiał? Laktancjusz Rufus? Juliusz Papinio? Znam imiona malkontentów. I wszystkich zgarnę, jednego po drugim, aż…