— Błagam cię, człowieku — rzekł Apollinaris, zastanawiając się, czy kiedykolwiek użył tych słów — miejże jakiś umiar. Porywamy się na rzecz bardzo trudną. Nie możemy sobie pozwolić na utratę poparcia senatu.
— Oczywiście, że możemy. Ktokolwiek nam wejdzie w drogę, położy głowę pod topór, o czym wszyscy wiedzą. Jak brzmiało ulubione powiedzonko Kaliguli? „O, gdybyż lud rzymski miał tylko jedną szyję!”. Podobnie myślę o senacie.
— Uważam, że Kaligula nie jest tym filozofem, którego powinieneś dzisiaj cytować. Usilnie cię proszę, Torkwatusie, działajmy z większym umiarkowaniem. Obawiam się, że w przeciwnym razie wzniecimy w Rzymie pożar, który będzie niezwykle trudno ugasić. A w płomieniach, nim zgasną, zginiesz ty i ja.
— Myślę, że na razie umiar nie jest wskazany — odparł Torkwatus. — Jeśli drżysz o swoją skórę, przyjacielu, zawsze możesz ustąpić ze stanowiska. — Patrzył teraz wzrokiem zimnym i nieubłaganym. — Nieraz mówiłeś o wycofaniu się z życia publicznego, o swoich studiach, majątku ziemskim. Może przyszedł czas zająć się czymś innym?
Apollinaris przywołał na usta najmilszy uśmiech.
— Chyba z tym jeszcze poczekam. Pomimo drobnych zastrzeżeń podzielam twoje zdanie, że mamy w Rzymie sporo do zrobienia. Zamierzam cię wspierać. Będziemy to ciągnąć wspólnymi siłami do samego końca, Marku Larcjuszu. Po drodze wynikną między nami różnice zdań, ale nie pozwolimy, żeby zakłóciły naszą współpracę.
— Mówisz poważnie, prawda?
— Jak najbardziej.
Na pobrużdżonej zmarszczkami twarzy Torkwatusa pojawił się wyraz niewysłowionej ulgi.
— Niechże cię uścisnę, druhu!
— I ja ciebie. — Apollinaris wstał i podał dłoń rosłemu konsulowi, nie chcąc, żeby zamiar Torkwatusa został przyjęty dosłownie.
Prędko wrócił do swojego gabinetu piętro niżej i wezwał Tyberiusza Charakosa.
— Bierz dziesięciu uzbrojonych ludzi… nie, lepiej dwunastu — polecił adiutantowi — i ruszaj na górę do Marka Larcjusza. Jeżeli napotkasz jego gwardzistów, mów, że przybywasz na mój rozkaz, że chodzi o sprawy bezpieczeństwa konsula Torkwatusa i że masz niezwłocznie oddać tych ludzi do dyspozycji konsula. Raczej nie będą was zatrzymywać. W przeciwnym razie zabijcie ich. Następnie ujmiecie Torkwatusa i oznajmicie mu, że jest aresztowany pod zarzutem zdrady stanu. Czym prędzej wyprowadzicie go z budynku i osadzicie pod strażą w kapitolińskich lochach. Nikomu nie wolno go odwiedzać ani wysyłać mu listów.
Apollinaris z wielkim uznaniem patrzył na Charakosa, który najlżejszym gestem nie dał po sobie poznać zaskoczenia.
Stanął teraz przed trudnym zadaniem wybrania drugiego konsula, który pomagałby w odbudowie i reformowaniu Cesarstwa, zamiast rzucać kłody pod nogi. Apollinaris, nieskory do obejmowania samodzielnych rządów, niezłomnie trwał w swoim postanowieniu. Brakowało mu cesarskiej charyzmy, nie chciał też przeistoczyć się w dyktatora, współczesnego Sullę. Nawet po dwudziestu wiekach Rzymianie krzywili się na wspomnienie o nim. Tak więc potrzebował uczynnego wspólnika. Wiedział ponad wszelką wątpliwość, że dzieło, które rozpoczął razem z Torkwatusem, należy doprowadzić do końca, i że zostało jeszcze dużo pracy.
Miał jednak nadzieję, że obędzie się bez następnych egzekucji. Z pewnością Torkwatus, zwolennik dawnej rzymskiej dyscypliny, mocno przesadził z porządkami w Rzymie. Już w czasie pierwszej tury można było wyeliminować najgorszy element, który Torkwatus chciał wytępić, i słusznie, jako robactwo toczące wspólnotę. Potem jednak rozpoczął czystki w senacie, przez co każdy, kto coś znaczył w Cesarstwie, donosił i oskarżał wszystkich naokoło. Więzienia się zapełniały, katu omdlewało ramię. Apollinaris zamierzał zmniejszyć potworną liczbę wyroków skazujących, a z czasem całkowicie odstąpić od tego sposobu wymierzania kary.
Zastanawiał się właśnie, trzeciego dnia od pojmania Torkwatusa, jak zrealizować ten cel, kiedy odwiedził go Laktancjusz Rufus.
— Mam nadzieję, Apollinarisie, że nie dręczy cię już sumienie, a głowa pracuje w dwójnasób. Ustalono, że pojutrze zostaniemy zamordowani: ty, ja, około pięćdziesięciu senatorów, a na dokładkę Torkwatus i cesarz. Innymi słowy, cały reżim sprzątnięty jednym zdecydowanym pociągnięciem.
Apollinaris obrzucił starego, szczwanego senatora niechętnym spojrzeniem.
— Nie pora na żarty, Rufusie.
— Uważasz mnie za pajaca? W takim razie na pewno się uśmiejesz. Rzuć okiem na te papiery. Szczegóły spisku jak na dłoni. To sprawka Juliusza Papiniona.
Rufus podał mu nad biurkiem plik papierów. Apollinaris pobieżnie je przewertował. Zauważył listy nazwisk, rysunki budynków rządowych, przewidywany rozwój wypadków krok po kroku. Przeszło mu przez myśl, że Rufus przychodzi do niego z tymi oskarżeniami tylko i wyłącznie w celu pozbycia się młodego, nieznośnie ambitnego rywala, ale nie: głębia szczegółów dowodziła autentyczności dokumentów.
Zastanowił się, jak mało wie na temat Papiniona. Rumiany rudzielec z szacownego senatorskiego rodu. Młody, zachłanny, łotrowskie spojrzenie, drażliwe usposobienie. Apollinaris nie dopatrzył się w nim ani jednej cnoty.
— Papinio chciałby odbudować Republikę. Dla siebie przewidział rolę konsula, oczywiście. Podejrzewam, że uważa się za reinkarnację Juniusza Lucjusza Brutusa.
Apollinaris uśmiechnął się gorzko. Wiedział, o kim mowa: o prawdopodobnie mitycznym śmiałku z zamierzchłej przeszłości, który porachował się z ostatnimi tyranami, rządzącymi Rzymem u jego zarania. Być może ten właśnie Brutus ustanowił republikę i system konsularny. Marek Juniusz Brutus, zabójca Juliusza Cezara, uważał go za swojego przodka.
— Nowy Brutus w naszych szeregach? — odezwał się Apollinaris. — Nie wierzę. Nie Papinio. — Po raz wtóry przejrzał dokumenty. — Pojutrze… No, to mamy jeszcze trochę czasu.
Skoro Torkwatus siedział w więzieniu, sam musiał sobie z tym poradzić. Rozkazał aresztować i przesłuchać Papiniona. Przesłuchanie było krótkie i treściwe: ledwie kat dotknął go szczypcami, Papinio wyśpiewał nazwiska dwunastu wspólników. Tego samego wieczoru odbyła się rozprawa, egzekucje przeprowadzono o świcie. Nowe wcielenie Juniusza Lucjusza Brutusa wiele nie zwojowało.
Apollinaris zdawał sobie sprawę z ironii losu. Zamknął Torkwatusa w nadziei powstrzymania rozlewu krwi, a tymczasem z jego rozkazu doszło do kolejnych egzekucji. Wiedział jednak, że nie było innego wyjścia. Gdyby pozwolono Papinionowi przebywać na wolności dwa dni dłużej, w wyniku spisku upadłoby imperium.
Po załatwieniu tej sprawy zajął się gwałtownymi zamieszkami w dzielnicach nędzy. Chuligani rozbijali posągi, rabowali sklepy. Wysłano żołnierzy, co skutkowało setkami zabitych plebejuszy, lecz każdego dnia dochodziło do aktów przemocy.
Wysłannicy Apollinarisa przynieśli mu pamflety, rozdawane przez wywrotowców na ulicach Subury. Podobnie jak nieżyjący już Juliusz Papinio, nawoływali do obalenia rządu i przywrócenia dawnej Republiki.
W przekonaniu Apollinarisa restauracja Republiki nie byłaby taka zła. Ustrój cesarski zaowocował kilkoma wielkimi władcami, to prawda, ale też wprowadził na tron Neronów, Saturninusów i Demetriuszy. Czasami odnosił wrażenie, że Rzym przetrwał tak długo na przekór cesarzom, a nie dzięki nim. Powrót do dawnych obyczajów, dwaj kompetentni konsulowie wybierani przez senat, magistratowie wydający rozporządzenia po konsultacjach z senatem i piastujący swoją funkcję nie dożywotnio, lecz przez krótki czas, po którym bez sprzeciwu odchodzą z urzędu — było mnóstwo zalet wartych rozważenia.