Выбрать главу

Sprawa Filipowa

Leningrad, wczesna wiosna 1967

Od zatoki wiało chłodem. Dzień w ogóle był jakiś parszywy, wilgotny i mglisty, na szczęście na deszcz się nie zanosiło. Stary mężczyzna szczelniej zawinął się w zniszczony wojskowy płaszcz. Wędrowiec garbił się, lata pracy w łagrach Workuty przygięły go do ziemi. Broda, którą zapuścił, nie do końca zakrywała blizny po lampie lutowniczej i ślady odmrożeń.

Długo szedł brzegiem morza. Znoszone buty przemiękły, kilka razy potknął się na kamieniach, ale brnął twardo naprzód. Za cyplem skręcił w głąb lądu. W brzozowym zagajniku pomiędzy wzgórzami przystanął na chwilę. Przez pięćdziesiąt lat wszystko się zmieniło. Niskie garby grobów dawno rozmyły deszcze. Wędrowiec przystanął. Kiedyś był tu niewielki cmentarzyk. Już chyba tylko on pamiętał te noce w tysiąc dziewięćset piątym, gdy z krytych więziennych karetek wynoszono zwłoki i wrzucano do płytkich, pospiesznie wykopanych grobów… A w tysiąc dziewięćset trzecim…

Długo szukał potrójnego nacięcia na korze brzozy, wreszcie stracił nadzieję. Przysiadł na kamieniu, z kieszeni wydobył ćwiartkę wódki. Odkorkował, nalał do dwu szklanek. Jedną postawił na sąsiednim głazie. Stuknął swoją o brzeżek tamtej.

– To już ostatni raz, niebawem zobaczymy się po tamtej stronie – wyszeptał. – Ech, frajerze, frajerze…

Wódka rozgrzała stare kości. Ciepło obudziło wspomnienia…

Sankt Petersburg, wiosna 1903

Ostro pachniały końskie pączki, które poniewierały się tu i ówdzie na ulicach. Od Newy ciągnęło chłodem, rzeka niosła ostatnie bryły kry. Drzewa na skwerkach wypuściły pierwsze zawiązki liści, a w powietrzu unosiła się przyniesiona wiatrem woń świeżo zaoranej ziemi. Gdzieś za rogatkami miejskimi pola czekały na obsianie. Z kawiarenek i restauracji buchały zapachy jedzenia.

Przy akompaniamencie stukotu kopyt nabrzeżem przemknął odkryty powóz. Ci, którzy stali najbliżej, poznali ubranego w paradny mundur pasażera i wyrzucili do góry czapki. Ekwipaż jechał szybko. Siedzący w jego wnętrzu car oderwał się od trzymanych na kolanach papierów i pozdrowił tłum.

Wysoki, blady mężczyzna idący trotuarem nie podzielał ogólnej radości. Twarz miał zaciętą, w jego oczach płonęły ponure ognie. Ubrany był w długi czarny płaszcz, a głowę nakrył zrudziałą robociarską czapką. Dostrzegł zamieszanie, jakie wywołał przejeżdżający obok powóz, i domyśliwszy się, kto może nim jechać, zmrużył chytrze oczy. Konie sadziły szybko, drobinki błota tryskały im spod kopyt. Mężczyzna przyśpieszył. Odruchowo namacał za pazuchą pistolet. A potem drogę zagrodził mu zbity tłum.

Gdyby teraz wyciągnął broń, ci ludzie, którzy go otaczali, zatłukliby go na śmierć. Skrzywił się raz jeszcze. Była okazja, ale pal diabli. Co się odwlecze, to nie uciecze…

Wolno wycofał się poza tłum, zapinając jednocześnie guziki. W chwilę później, minąwszy stójkowego, kamiennymi schodkami zszedł nad rzekę. Do specjalnego uchwytu, wmurowanego w kamień tuż nad wodą, przycumowano płaskodenną łódkę. Wewnątrz nie było wioślarza, nawiasem mówiąc, spoczywał on od poprzedniego wieczora na dnie rzeki. Potrzeba nie zna prawa. Zwłaszcza gdy potrzebującym jest rewolucjonista… Spod ławki wydobył wiosła, oparł je wygodnie w dulkach i odpiąwszy łańcuch, popłynął w górę rzeki. Niedaleko, kilkaset arszynów.

W tłumie był jeszcze jeden człowiek, któremu nie spodobało się niedawne widowisko. Na widok ekwipażu skrzywił wargi w złym uśmiechu. Zawarł w nim całą swoją pogardę do cara i do ludzi. Postawił kołnierz płaszcza, sprawdził godzinę na złotym kieszonkowym zegarku i zdziwiony ruszył szybszym krokiem w stronę nabrzeża. Obaj dotarli na miejsce spotkania jednocześnie. Mężczyzna wskoczył do łódki i odbili, kierując się na środek rzeki. Teraz dopiero, gdy nikt nie mógł ich podsłuchać, zaczęli rozmowę.

– Profesorze Filipow…

– Mówcie mi po imieniu.

– Michaile Michajłowiczu, prosiłem was o spotkanie. Nazywam się Borys Sawinkow.

– Przywódca organizacji bojowej partii socjalistyczno-rewolucyjnej i tak dalej, ścigany listami gończymi, inicjator zamachu na ministra…

– Zgadza się.

Profesor popatrzył uważnie na swojego rozmówcę. Szczurza twarz z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, chorobliwie biała skóra, a w szarych oczach dynamit…

– W swoim liście nalegał pan na spotkanie. Swoją drogą, gdy zobaczyłem podpis, myślałem w pierwszej chwili, że to prowokacja ochrany. Od czasu zamachu na cara Aleksandra dość regularnie sprawdzają, co robię… – powiedział wreszcie uczony.

Terrorysta skinął głową.

– Z grubsza o tym chciałem rozmawiać.

– Jeśli potrzebujecie dynamitu, to trafiliście pod niewłaściwy adres. Nie zajmuję się produkcją takich rzeczy od dobrych dwudziestu paru lat… – Wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu.

– Pan daruje. Po co miałbym fatygować was, gdyby chodziło mi o kilka funtów materiału wybuchowego? Nie ośmieliłbym się w tak błahej sprawie zawracać panu głowy. Dynamit sam umiem zrobić. Gorzej z trotylem…

– Mogę służyć fachową pomocą, jeśli chodzi o teoretyczną stronę zagadnienia. Ale tylko teoretyczną.

– Dziękuję, naprawdę nie trzeba. Mamy w partii kilku fachowców. Zająłem wam czas w zupełnie innej sprawie.

Sawinkow sięgnął do kieszeni płaszcza i wydobył plik kartek wyprutych z „Przeglądu Naukowego”.

– Tu jest wasz artykuł, Michaile Michajłowiczu.

– Nie wiedziałem, że rewolucjoniści czytują literaturę naukową. I to tak hermetyczną… Pismo, które redaguję, przeznaczone jest dla wąskiej grupy fachowców.

– Raczy pan żartować, panie profesorze. Może i nie skończyłem studiów, ale to nie znaczy, że nie mogę zrozumieć najprostszego… Zresztą czytuję także prasę zagraniczną.

– Do czego pan zmierza?

– Piszecie, że dla medycyny przyszłości ogromne znaczenie będą miały hodowle bakterii.

– Tak. W Europie Zachodniej już się nad tym pracuje. Opracowano szereg pożywek, głównie na bazie żelatyny, które zaszczepione odpowiednim bakcylem…

– Wybaczy pan, czytałem.

– Oczywiście. Czym więc mogę służyć?

– Och, to proste. Od kilku lat stosuję trotyl i dynamit.

– Przeprowadziliście szereg zamachów, w tym liczne udane, nieprawdaż?

– Nie jest łatwo być terrorystą. Nasi przeciwnicy również nie próżnują. Konstruują opancerzone powozy, przywdziewają specjalne zbroje. A nasze bomby mają niewielki zasięg. Trzeba podbiec, rzucić, następuje wybuch, rzucający może zginąć. Można też dopaść carskich oficjeli w ich pałacach, ale wówczas potrzeba większej siły.

– Sto pudów trotylu zniesie z powierzchni ziemi pół miasta.

– Nie przesadzajmy, profesorze. Nasze najcięższe bomby mają po jakieś pół puda. Do przeniesienia stupudowej bomby musielibyśmy mieć kilku ludzi chętnych zaryzykować życie.

– To ma jakiś związek?

– Co?

– Wasza wypowiedź odnośnie do wysadzania całych pałaców z moim artykułem o bakteriach?

– Oczywiście. Tradycyjna broń jest trudna w użyciu i mało skuteczna. Pomyślałem natomiast, że można by wykorzystać do walki broń, nazwijmy to, biologiczną.

Uczony milczał, ale błysk w jego oku świadczył, że pomysł mu się spodobał.

– Czy jest to możliwe? – zapytał Sawinkow.

– Myślicie o celowym wywołaniu epidemii? – Idea ta najwyraźniej natychmiast zafascynowała Filipowa.

– Wielkiej epidemii, Michaile Michajłowiczu. Zarazy, która zmiecie z powierzchni ziemi stary świat i pozwoli nam na jego gruzach zbudować świat nowy. Socjalistyczny.