– O jakiej zarazie pan myśli?
– Jeden z moich przyjaciół, mieszkający w Mandżurii, zasygnalizował mi, że mają tam kilka przypadków dżumy. Chorzy zostali odizolowani, ryzyko epidemii zażegnano. Pomyślałem, że gdyby udało się przesłać pocztą słoiczek zarazków, a tu umiejętnie je rozmnożyć…
– Pocztą? – zadumał się uczony. – Nie wiem, czy bakcyle przetrzymają tak daleką drogę.
– Ma pan lepszy pomysł?
– Pchły. A konkretnie Pulex irritans - pchła ludzka. Przenosi dżumę, w niesprzyjających warunkach jest w stanie przetrwać, jak słyszałem, nawet osiemnaście miesięcy bez pożywienia. Czy pański przyjaciel ma dostęp do, nazwijmy to, „materiału”?
– Jest lekarzem.
– Epidemie na Dalekim Wschodzie dzięki stosowaniu przepisów sanitarnych z reguły nie są zbyt gwałtowne i dość szybko wygasają. Jeśli chcemy się tym zająć na poważnie, musimy się spieszyć. Proszę mu przesłać instrukcję następującą: niech się postara o mniej więcej tysiąc pcheł oraz metalowe pudełka, z jednej strony otwarte i zaciągnięte przesłoną z najcieńszego batystu lub jedwabiu. Jeśli przystawi je chorym do ciała, pchły będą w stanie kąsać przez materiał. Trzeba będzie wynająć kuriera.
– Mówił pan o osiemnastu miesiącach?
– To rekord odnotowany w szczególnie sprzyjających warunkach. Jeśli mamy je przewieźć żywe, trzeba za wszelką cenę skrócić czas transportu. Do tego nie wiemy, jak długo bakcyl przetrwa w organizmie pchły.
– Poczta z Władywostoku czy Harbinu idzie ponad trzy tygodnie…
– Dlatego potrzebujemy firmy spedycyjnej. Na przykład „Ransson i syn”. Będą w stanie dostarczyć nam przesyłkę w dwanaście, może czternaście dni. Dysponują bardzo szybkimi spalinowymi drezynami. Oczywiście trzeba będzie im słono zapłacić. Osobno trzeba będzie opłacić kolej, aby pociągi rozkładowe czekały na mijankach, drezyna musi mieć zawsze wolną drogę.
– Da się tak?
– Oczywiście. W ten sposób przewozi się na przykład carskich kurierów czy pocztę dyplomatyczną. Zarząd dróg żelaznych już dawno odkrył, że może to być źródełkiem dodatkowego dochodu.
– A potem trzeba będzie kupić kilkadziesiąt szklanych słoi?
– W zasadzie hodowla bakterii nie jest potrzebna – powiedział profesor. – Można to zrobić prościej.
– Zamieniam się w słuch.
– Przysłanymi pchłami zarazimy kilka tysięcy szczurów. Na nich wyhodujemy kolejne zarażone pchły. Wywołanie epidemii będzie proste. Wystarczy zapakować insekty do szklanych fiolek i na przykład przy użyciu procy wyekspediować gdzie trzeba. Same szczury też oczywiście wypuścimy, tworząc nowe ogniska zakażenia. Pańscy ludzie będą musieli na jakiś czas opuścić miasto. Oczywiście nie da się uniknąć ofiar wśród proletariatu i członków partii.
– Trudno. – Terrorysta wzruszył ramionami.
– Porozmawiajmy teraz o kosztach. Będę potrzebował odpowiedniego budynku na założenie hodowli, pieniędzy na zakup zwierząt oraz sfinansowanie przesyłki… Czy pańska organizacja dysponuje odpowiednimi funduszami?
– Nie, ale jeśli trzeba, mamy wytypowanych kilka banków, z których w razie konieczności możemy pobrać dowolne kwoty.
– Istnieją bankierzy, którzy popierają waszą walkę?
– Niezupełnie to miałem na myśli.
Nieduży foksterier biegł wzdłuż nabrzeża z nosem przy ziemi, węsząc świeży jeszcze trop, a jego pan, Nikifor Iwanowicz Susłow, rozmawiał z idącym obok stójkowym. Pokazał mu niedużą, niezbyt wyraźną fotografię. Żandarmów dobierano tak, aby łatwo zapamiętywali twarze, ale w tym akurat przypadku bardziej pomocne okazało się opisanie stroju uciekiniera. Stójkowy wrócił na posterunek, a Susłow szedł dalej ciągnięty przez psa. Opodal mostu zwierzę straciło ślad i przysiadło bezradnie na trotuarze. Na szczęście stróż siedzący w budce na widok fotografii zamyślił się na chwilę.
– Widziałem takiego – powiedział wreszcie. – Godzinę temu przejeżdżał Najjaśniejszy Pan. Ten typek najpierw pobiegł za powozem, a potem zatrzymał go tłum. Zszedł nad rzekę, miał tam przywiązaną łódkę. Taką niedużą, z niebieskim paskiem nad linią zanurzenia.
– Dziękuję w imieniu służby. – Wcisnął stójkowemu srebrnego rubla i wszedł na most.
Z przewieszonej przez ramię torby wydobył silną lornetkę. Dokładnie przyjrzał się jednostkom pływającym na obszarze, który mógł objąć wzrokiem. Niespodziewanie spostrzegł łódkę. Kiwała się na wodzie jakąś wiorstę dalej. W pierwszej chwili wydawało mu się, że płynie z prądem, ale zaraz dostrzegł, iż utknęła przy brzegu. Wyjął z kieszeni mapę i przez chwilę się zastanawiał. Następnie, przywiązawszy psa do latarni, wszedł do pobliskiej apteki.
– Chciałbym zadzwonić – powiedział, odwijając jednocześnie kołnierz.
W ciemnym wnętrzu błysnął złotem znaczek ochrany. Właściciel bez słowa postawił aparat na ladzie. Agent podniósł słuchawkę, prosząc o połączenie z departamentem. Po chwili, zadowolony z siebie, wyszedł z apteki i przedostawszy się na drugą stronę Newy, ruszył szybkim krokiem wzdłuż rzeki. Pies biegł przy jego nodze.
Agenci Josif Akimow i Tomasz Wilkowski już na niego czekali. Akimowa znał lepiej, wiele lat pracowali razem. Wiedział, że może na nim polegać. Wilkowski był praktykantem, służył w ochranie dopiero od kilku tygodni. Okazał się bardzo bystry i Nikifor już teraz czuł, że ten milkliwy Polak zajdzie bardzo daleko. Jednocześnie wyczuwał w nim coś dziwnego. Pewną obcość. Twarz miał chorobliwie bladą, a czasami zamykał na chwilę oczy, jakby chciał opanować zawrót głowy. Niekiedy, szczególnie rankami, miewał tiki nerwowe.
Susłow usiłował go rozgryźć. Tomasz, jak się wydawało, czekał na coś, co dopiero się wydarzy. Wypełniał wszystkie zadania wyjątkowo sumiennie, ale zbyt interesował się czasem. Skreślał kolejne dni w swoim kalendarzyku i często patrzył na zegarek. Widać było po nim potworne napięcie.
– I jak? – zapytał Susłow.
– Sprawdziliśmy dyskretnie cały park i bulwar nad wodą – zameldował Akimow. – Nigdzie ani śladu.
Popatrzył na psa. Foksterier kręcił się zdezorientowany, nie mógł podjąć tropu.
– Na! – Nikifor podsunął mu pod nos koszulę.
Pies znowu pokręcił się po nabrzeżu i usiadł. Wilkowski, nie pytając o pozwolenie, zdjął buty i zawinąwszy spodnie, wszedł do wody. Po chwili przyciągnął łódkę do brzegu. Nikifor zajrzał do środka. Na dnie leżało kilka niedopałków papierosów, pusta buteleczka, popiół wytrząśnięty z fajki oraz oderwany kawałek jakiegoś papieru. Wydobył go. Tuż przy linii rozdarcia zauważył brzeg pieczęci biblioteki uniwersyteckiej oraz fragment nagłówka „Prze…”. Umieścił świstek w swoim notesie.
– Było ich co najmniej dwóch – powiedział do praktykanta.
– Dlaczego tak sądzicie?
– Jeden palił papierosy, a drugi fajkę. Mogło być nawet trzech, choć łódka jest dość mała, lecz sądząc ze śladów wody na burcie, nie zanurzyła się zbyt głęboko. Dlatego myślę, że raczej dwóch.
– Racja! – powiedział Akimow z uznaniem.
– Pies też nam się już nie przyda. – Agent potrząsnął butelką – To nafta. Sawinkow natarł nią podeszwy butów. Stary numer. Domyśla się, że go ścigamy.
W tym momencie Wilkowski wyciągnął z krzaków jakiegoś pijaczka. Susłow podszedł do niego i pokazał mu znaczek.
– Porozmawiamy sobie? – zapytał.
Pijaczek energicznie pokręcił głową.
– Fatalnie. Chyba trzeba cię będzie zaprowadzić do cyrkułu. Jak długo tu siedzisz?
– Od rana – wybełkotał.
– Świetnie. A widziałeś może takiego, co tu wysiadł z łódki?