– I co? – zapytał.
– Mamy w ręce jeszcze jedną nić. Miejmy nadzieję, że się nie zerwie.
– Ten strzępek gazety z łódki?
– Właśnie. Sprawdzimy, co drań czytał. Może to naprowadzi nas na jakiś trop?
Wilkowski uśmiechnął się lekko. On coś wie, pomyślał jego szef. Tylko skąd i co to jest? Czyżbym coś przeoczył? I dlaczego nic nie mówi?
Bibliotekarz był starszym mężczyzną o spojrzeniu oszołomionej światłem dnia sowy.
– „Przegląd”? Hmm, tak, to nasza pieczęć. Zaraz sprawdzę.
Podreptał do magazynu. Wilkowski rozglądał się ukradkiem po czytelni. Pod ścianami na regałach stały setki książek. Przy stole siedzieli studenci. Czytali, robili notatki. Wrócił bibliotekarz. Miał w ręce najnowszy numer. Otworzył go i zaklął cicho. Ze środka ktoś wyrwał kilka kartek.
– Barbarzyństwo – syknął.
– Czy macie tu jakiś rejestr czytelników? – zapytał Susłow.
– Tak, oczywiście, zapisujemy nazwiska korzystających. Zaraz sprawdzę, kto zacz…
Otworzył grubą księgę i zaczął ją kartkować.
– Mam. Ihor Semenowicz Bezrodnyj.
Brwi Susłowa uniosły się do góry.
– Mieszka przy Pocztowej? – upewnił się.
– Tego nie wiem. – Bibliotekarz rozłożył bezradnie ręce. – Nie notujemy adresów.
– Czy możemy zobaczyć inny egzemplarz tego pisma? Chcielibyśmy sprawdzić, czego brakuje.
– Obawiam się, że nie dysponujemy. Ale na stopce jest adres redakcji.
Polak znalazł spis treści. Zagryzł leciutko wargi. Po chwili wyszli z biblioteki nieco mądrzejsi, niż byli, wchodząc.
– Co robimy? – zapytał Tomasz. – Mamy podwójny ślad. Idziemy do redakcji czy pogadać z tym, który się wpisał?
Szef poskrobał się po głowie.
– Redakcja nie zając, nie ucieknie. Jest późno, pewnie nikogo tam już nie ma. Myślę, że trzeba wpaść na Pocztową. Złapmy dorożkę.
Po chwili już jechali.
– Co wyrwał anarchista? – zapytał Susłow. – Widziałem, że przeglądasz spis treści.
– Na brakujących stronach był artykuł o księżycach Jowisza oraz tekst profesora Filipowa o możliwości hodowli bakterii chorobotwórczych na sztucznych pożywkach.
– Michaił Filipow – mruknął Susłow. – Pseudonim Misza… Mamy drania w kartotece od ćwierćwiecza. Podejrzewany o dostarczenie trotylu, który zabił cara Aleksandra, prawdopodobnie maczał palce w około trzydziestu innych sprawach. Do tej pory niczego mu nie udowodniono, ale, zdaje się, będzie wreszcie okazja. Najwyższy czas.
– Czy może mi pan teraz wyjaśnić, dlaczego poszliśmy tropem tego Bezrodnego zamiast prosto do redakcji?
– No cóż. Aby skorzystać z biblioteki, ten cały Sawinkow posłużył się indeksem swojego kumpla lub wysłał jego. Powinienem był pokazać bibliotekarzowi fotografię. No nic. W takim przypadku Bezrodnyj może nam powiedzieć, gdzie ukrywa się nasz drogi podejrzany. Niewykluczone też, że mieszka u niego w gościnie.
– Znacie jego adres. Dlaczego?
– Jest wojującym anarchistą. Prowadziliśmy niedawno dyskretną obserwację tego ptaszka.
– Anarchista, a jeszcze studiuje? Powinien dostać wilczy bilet!
– Błędne rozumowanie. Widzisz, Tomaszu, jeśli postudiuje jeszcze trochę, to może zmądrzeje na tyle, aby dostrzec bezsens swojej ukochanej ideologii. Ale oto i jesteśmy.
Wysiedli przed wysoką, obskurną kamienicą czynszową. Przeszli przez bramę na podwórze. Z tej strony budynek wyglądał jeszcze gorzej niż od ulicy. Ściany obłaziły z tynku, część szyb zastąpiono płatami tektury lub gałganami. W powietrzu unosiła się woń kurzu, stęchlizny i dawno nie sprzątanych wychodków. Susłow skierował się do drzwi w kącie podwórza. Schody prowadzące na wyższe kondygnacje trzeszczały i uginały się złowrogo pod nogami. Wreszcie dotarli na poddasze. Nikifor wyciągnął z kieszeni rewolwer.
– Oto plugawa siedziba czterech albo pięciu zagorzałych wielbicieli Bakunina i Nieczajewa – szepnął. – W razie czego strzelamy bez ostrzeżenia.
Wilkowski wyciągnął swój pistolet i odbezpieczył go. Agent nacisnął klamkę. Wpadli do wnętrza. Nagle zatrzymali się, przerażeni tym, co zastali. W sporej izbie lokator mieszkania urządził sobie małą fabryczkę. Wszędzie stały butle z różnymi odczynnikami chemicznymi. Na podłodze poniewierały się ogniwa elektryczne i kostki gotowych produktów, trotyl, spłonki. Lokator też tu był. Stał w niewymuszonej pozie, trzymając w ręce butelkę z oleistożółtą zawartością.
– Nitrogliceryna – ostrzegł.
Susłow zignorował go zupełnie.
– Gdzie jest Sawinkow? – zapytał, idąc spokojnie w stronę studenta.
– Nie podchodź, bo zginiemy wszyscy.
Uśmiechnął się, a potem walnął go z rozmachem w twarz. Anarchista uderzył o ścianę, gubiąc śmiercionośną butelkę. Naczynie leciało w stronę podłogi.
Teraz umrę, pomyślał Tomasz.
Zacisnął zęby. Nie chciał umierać. Butelka upadła i nic się nie stało. Odetchnął z ulgą. Jego pryncypał właśnie skuwał anarchiście ręce na plecach.
– Idź naprzeciwko do sklepu Jelisejewów. Zatelefonuj i wezwij ekipę śledczą – polecił praktykantowi.
– To nie była nitrogliceryna – wykrztusił Witkowski.
– Popatrz, tu stoi miska tartych kartofli. – Jego szef wskazał na stół. – A tam jest patelnia. Właśnie chciał sobie smażyć obiad, gdy go naszliśmy.
– Zwykły olej!
– Właśnie. Kolorem się nie różni.
Tomasz wyszedł, a Susłow popatrzył uważnie na swojego jeńca.
– No to zeznawaj.
– Co mam zeznawać?
– Wszystko, co wiesz o Sawinkowie. Znowu jest w mieście. Czego szuka? Gdzie się zatrzymał? Z kim się kontaktuje?
– Nic nie wiem.
I wtedy agent niespodziewanie spostrzegł, że popełnił błąd. Na stole stały dwa talerze.
– Ty obezjajcu! – wrzasnął na jeńca.
Pchnął go na ziemię i otworzywszy z rozmachem okno, zaczął gramolić się na dach. Wypełzł już połową ciała, gdy go zobaczył. Rozpoznał od razu. Twarz była uderzająco podobna do tej ze zdjęcia, które pokazywał setkom ludzi. Terrorysta Borys Sawinkow stał koło komina, piastując w dłoniach niewielką paczkę.
– Zapalnik kwasowy – powiedział spokojnie. – Jeśli sięgniesz po broń, upuszczę to.
Przez umysł agenta przemknęła myśl. Trzy sekundy. Trzy sekundy mijały od chwili uderzenia bomby o bruk, czy na co tam została rzucona, do momentu wybuchu. Jeśli mu się uda… Ulica, gdy przyjechali, była pusta.
Teraz mógł nią biec Tomasz. Mogły przechodzić dzieci. Jeśli strzeli, Sawinkow upuści bombę. Ładunek stoczy się po płaszczyźnie dachu i runie w dół. Na stoczenie się zużyje co najmniej dwie sekundy. Jeśli nie zaczepi o jakąś nierówność, wybuch nastąpi już na zewnątrz. Nad ulicą. Popatrzył w złośliwe oczy terrorysty.
– A co z przypadkowymi ofiarami? – zaciekawił się.
– Burżuazyjna etyka – prychnął pogardliwie ścigany, po czym rzucił paczkę, kryjąc się za kominem.
Bomba odbiła się od dachu i poleciała w dół. Nim doleciała do ziemi, Nikifor z rewolwerem już biegł do góry po potrzaskanych dachówkach. Eksplozja zatrzęsła budynkiem. Rozległ się charakterystyczny odgłos pękających szyb. Agent miał rację, eksplozja nastąpiła już poza krawędzią dachu. Potrząsnął głową i wspinał się dalej. W chwili gdy dotarł do komina, padł pierwszy strzał. Kula odłupała kawałek cegły. Przywarł plecami do muru, i a potem wychylił się i wystrzelił trzy razy. Zobaczył, jak ścigany znika za klapą otworu prowadzącego zapewne na strych sąsiedniego skrzydła domu. Znowu wypalił kilkakrotnie, ale chybił w pośpiechu. Załadował broń. Zaklął pod nosem, zaczął skradać się w stronę otworu. Niespodziewanie zobaczył, jak dachówki falują. Chwilę później dach wybrzuszył się, a inspektor runął w wypełnioną ogniem i kawałkami desek czeluść. Gdy doszedł do siebie, leżał na podwórzu. Klęczał koło niego lekarz.