– Był minister – szepnął.
– Wiem – odpowiedział jego przełożony. – Powinniśmy się czuć zwolnieni. Ale nie ma naszego bezpośredniego przełożonego, więc kto nam dymisje wypisze?
– Co to znaczy?
– Och, mamy jedyną unikalną szansę, aby mimo wszystko zostać przy tej robocie. Wiesz, co mam na myśli?
– Nie.
– Akimow opowiedział mi o portfelu i kartce. Sam zresztą miał pecha.
– Co się stało?
– Wpadł ministrowi pod nogi. Siedzi w areszcie. Jemu też możemy pomóc.
– W jaki sposób?
– Dziś wieczorem Sawinkow i Antonow spotkają się koło jednego z mostów na Newie. A my ich złapiemy albo zastrzelimy.
– Sami?
– Niestety, tak. Czyszkow odmówił pomocy, choć o wszystkim go poinformowałem. Teraz to on prowadzi sprawę.
– Może niedobrze się stało.
– Musiałem mu powiedzieć. Złapanie tego drania jest ważniejsze niż nasza kariera. Ale za to mamy odmienne poglądy na to, przy którym moście się spotkają.
– A nie byłoby najprościej obsadzić wszystkie?
– Sugerowałem mu to. Jednak to niezbyt rozgarnięty człowiek, do tego egoista. Nie uznaje pracy w grupie. Wszystko dla zwycięzcy. Dla jednego zwycięzcy, i to tylko pod warunkiem, że to będzie on.
Tłum przewalał się po bulwarach. Od Newy ciągnęło chłodem. Dwaj agenci siedzieli w kawiarence przy stoliku pod markizą i wodzili wzrokiem po dostępnym im kawałku ulicy. Z pozoru nic się nie działo. Nadjechała dorożka i zaparkowała koło mostu. Z dorożki wysiadł agent Czyszkow.
– Cholera – zaklął Susłow. – Szlag mnie zaraz trafi. Szkoda, że nie ogłosił swojego przybycia w gazetach.
Koło nabrzeża pojawiło się kilku kloszardów. Wyglądali niezbyt naturalnie.
– Jednak potrafi pracować w zespole – zauważył Wilkowski.
Nikifor tylko prychnął w odpowiedzi.
Stopniowo ilość snujących się bez celu ludzi o wyglądzie tajniaków zwiększyła się. I wtedy przyszedł Sawinkow. Miał na sobie nowy płaszcz, a pod pachą dzierżył niedużą paczkę.
– Sądzisz, że to bomba? – zapytał Tomasz.
– Kto wie? Ciekawe, czy nasz drogi przyjaciel ma to na uwadze.
Terrorysta stanął sobie koło latarni i zaczął spokojnie czytać gazetę. Minęła już umówiona pora. Tłumy stopniały i tylko coraz więcej nienaturalnie wyglądających mężczyzn zapełniało ulicę. Terrorysta nie zwracał na to uwagi.
– Albo oślepł, albo nadmiar wybuchów zaszkodził mu na głowę, albo zbyt zależy mu na spotkaniu, aby się przejmować drobiazgami – powiedział Nikifor. – Albo knuje coś naprawdę wrednego.
– Dwunastu funkcjonariuszy po cywilnemu to drobiazg?
– Myślę, że jest ich więcej.
W tym momencie nadjechała dorożka. Pojawiła się na skraju ich pola widzenia. Od umówionej godziny spotkania minęło już piętnaście minut. W tej właśnie chwili Czyszkow, widocznie znudzony oczekiwaniem, wydobył z bramy pięciu umundurowanych policjantów i ruszył ostrym krokiem w stronę Sawinkowa.
– Cholera, on chce go teraz aresztować? – zdziwił się Wilkowski.
Snujący się dotąd bezczynnie tajni agenci zacieśnili szeregi, otaczając Sawinkowa półokręgiem. Przyparli go do nabrzeża. Sawinkow z niedbałym wdziękiem odrzucił gazetę. Nadjeżdżająca dorożka ustawiła się bokiem. Terrorysta uśmiechnął się i przeskoczył przez barierkę. Zapewne wpadł w odmęty rzeki, ale wszystko zagłuszyła głośna palba. Drzwiczki dorożki otworzyły się z trzaskiem i wyjrzała z nich lufa karabinu maszynowego. Susłow skoczył na Wilkowskiego i ściągnął go na ziemię, sam padając. Ten, który siedział w dorożce, pruł z karabinu jak wariat. Część pocisków poleciała w głąb ulicy. Część uderzyła w mur i szyby wystawowe. A potem dorożka ruszyła naprzód. Zakręciła na most. Karabin odezwał się znowu. Wilkowski uświadomił sobie jak przez mgłę, że jego szef stoi w rozkroku i z dwu pistoletów strzela do śmiercionośnego powozu. Terrorysta znikł. Teraz także ci agenci, którzy przeżyli masakrę, zaczęli strzelać. Susłow dotknął ramienia swojego pomocnika. Wilkowski syknął z bólu. Przez kilka dni będzie miał w tym miejscu paskudne siniaki albo nawet powstaną kolejne owrzodzenia.
– Lepiej, żeby nas przy tym nie było – powiedział Nikifor.
– Powinniśmy spisać protokół.
– Nie. Lepiej, żebyśmy stąd zniknęli. Jeśli Czyszkow przeżył, to zwali całą winę na nas. Nie możemy się przyznać do obecności tutaj. W końcu dziś rano zostaliśmy wydaleni ze służby.
– Chyba podoba mi się takie rozwiązanie.
Udali się do parku, koło którego przywiązana była od wczorajszego ranka łódka z niebieskim paskiem. Z krzaków dobiegał śpiew. Na gołej ziemi, z butelką w objęciach, leżał poznany wczoraj pijaczek. Troszkę oprzytomniał, widząc byłego agenta.
– Ja już mówiłem waszemu przyjacielowi, że ten ze zdjęcia i ten z dewizką to ten sam – wyjaśnił.
Susłow wręczył mu dziesięć kopiejek i wrócił do łódki.
– Kogo miał sprawdzić Akimow? – zapytał. – Pijaczek mówi, że to ten sam.
– Profesora Michaiła Michajłowicza Filipowa.
Dwaj byli agenci siedzieli w łódce kołyszącej się na Newie. Mieli wspaniały widok na Twierdzę Petropawłowską, kryjącą w swoim wnętrzu ciężkie więzienie. Fale łagodnie kołysały korkowym spławikiem. Na wędkę nic się nie chciało złapać.
– I to po pięciu latach wiernej służby – powiedział w zadumie Nikifor Susłow, gasząc niedopałek cygara o burtę.
– A ja właściwie nawet nie zdążyłem zacząć – dorzucił ponuro Tomasz Wilkowski.
– Wybacz, to wszystko moja wina.
– Nie, szefie. Dużo się od was nauczyłem. Z pewnością nie popełniliśmy błędu.
– Popełniliśmy. Musiałem chyba oszaleć, żeby zostawić skutego anarchistę razem z jego bombami i wyłazić na dach. Wystarczyło obstawić kamienicę i wykurzyć Sawinkowa, przeczesując budynek. Zresztą ty dałeś się zaskoczyć Antonowowi, a Akimow nie zauważył klucza od środka i pozwolił drapnąć terroryście.
– Żaden z nas nie jest bez winy.
– Żaden.
Podrapał się po szwie na ręce. Wilkowski czytał po raz dziesiąty z rzędu artykuł, który był przyczyną całego zamieszania. Ranek był ciepły, prawdziwie wiosenny. Susłow zawinął rękawy aż za łokcie. Wilkowski tylko rozpiął mankiety.
Udaje, że czyta, pomyślał jego szef. Zna to na wyrywki, a w dodatku wie jeszcze coś.
– Rzuć to – poradził mu Susłow. – Przecież i tak nic z tego nie rozumiemy.
– Może jak przeczytam jedenasty raz…
– Gdy przeczytasz jedenasty raz, po prostu nauczysz się tego na pamięć. Przedstaw mi treść własnymi słowami.
– Z grubsza chodzi o to, że bakcyle różnych chorób da się hodować w słoikach z galaretą.
– I to z jakiegoś powodu zainteresowało naszego przyjaciela zakochanego w dynamicie… Ciekawe dlaczego? Biologią dotąd chyba się nie interesował. A w zasadzie po co te hodowle?
– Można wyprodukować słój zarazków, a potem wpuścić do środka kilka kropli leku i zobaczyć – zabije je czy nie.
– Coś ty powiedział?
– Że lek zabije albo nie… – Wilkowski udał roztargnienie.
Podpuszcza mnie, sukinsyn, pomyślał Nikifor. Tylko dlaczego?
– A gdyby to na przykład była cholera… A potem gdyby ktoś zawartość takiego słoiczka gdzieś wylał albo wysypał… – Susłow myślał na głos.
– Wybuchłaby epidemia – uzupełnił Polak. – Wielka epidemia. Albo i nie – wycofał się. – W każdym razie ja bym na jego miejscu wyprodukował takich słoików kilkaset. Oczywiście, trzeba zdobyć trochę bakterii cholery lub innego zjadliwego świństwa. Ponoć w Mandżurii właśnie odnotowano kilka przypadków dżumy.